(13.07.1951)

Ewa Kolasińska (foto Maciej Grochala)
Zbigniew Dolny - Pani Ewo, co sprawiło, że postanowiła Pani zostać aktorką?
Ewa Kolasińska - To był przypadek, moja pani dyrektor VI Liceum im. Ignacego Paderewskiego w Poznaniu, po prostu stwierdziła, że mam zdawać do szkoły teatralnej. Dała mi papiery do ręki i powiedziała:
- Dziecko, jedź!
– No to pojechałam. Oczywiście cały czas interesowałam się poezją, brałam udział w ogólnopolskich konkursach recytatorskich. Dostawałam tam nagrody. W liceum mieliśmy kółko dramatyczne. Przygotowywaliśmy tam sztuki teatralne, jednoaktówki Czechowa. Interesowałam się tym zawsze, tylko nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że to ja mogłabym zostać profesjonalną aktorką. Od najmłodszych lat miałam przyjaciółkę, Mirkę Gajos. Byłyśmy takimi papużkami nierozłączkami. Była to przepiękna dziewczyna i to ona odkąd pamiętam miała być aktorką. Nie ja. Kiedy skończyłyśmy podstawówkę, to zastanawiałyśmy się co zrobić by nadal być razem. Ona miała być aktorką a ja?... Stwierdziłyśmy w końcu, że ja będę garderobianą. A stało się tak, że ona skończyła biologię a ja zostałam aktorką. Zawsze myślałam, że aktorka przede wszystkim powinna być piękna a ja taka nigdy nie byłam. W szkole teatralnej, kiedy byłam na trzecim roku, mój profesor Tadeusz Burnatowicz – z miłości do mnie, zrobił taką akcję, żeby mnie wyrzucili ze szkoły. Powiedział:
– Dziecko, z takim głosem gdzie ty znajdziesz potem pracę. Ratuj się póki jeszcze jest czas.
Niektórzy profesorowie posłuchali go i poobniżali mi oceny. Nie wszyscy, ale profesorowie od głosu, od emisji głosu, od śpiewu. Ale śpiewanie to ostatnia rzecz jaką mogę robić. Teraz mam próby do sztuki „Magnetyzm serc” gdzie śpiewam, przed czym bardzo się broniłam choć już wcześniej śpiewałam Mahlera. Zobaczymy co z tego wyjdzie.
ZD - Słuch ma Pani idealny.
EK - O to właśnie chodzi. Słuch mam idealny i słyszę jak nie trafię w dźwięk co mnie boli i momentalnie deprymuje. Kiedy zdawałam do szkoły aktorskiej, to piosenkę dla mnie przygotowywał mój kolega muzyk. Była to najprostsza piosenka na świecie – „Pod Krakowem czarny las” – to piosenka Jaśka z „Wesela”. Były tam wytłumione ściany – spotkałam się z tym po raz pierwszy. Jak zawyłam to wszyscy uciekli. Nie mogli wytrzymać ze śmiechu. Jednak jeden z profesorów – wyjął 5 złotych, usiadł przy pianinie i mówi – dziecko, ja gram a ty wybijaj rytm. Z tym nie miałam nigdy kłopotu. To chyba zaważyło, że zdałam przed tą komisją. Wtedy do szkoły teatralnej zdawało się cztery egzaminy. Następny egzamin był z tańca a ja byłam ledwo co po złamaniu prawej nogi w kostce. Stopę miałam nieruchomą. Miałam zatańczyć walca i tak jedną nogą tańczyłam a drugą zamiatałam parkiet. Jedna z pań profesorek, Zofia Więcławówna z którą zaprzyjaźniłam się kiedy razem grałyśmy w teatrze, mówi – A co to? Tak się w Poznaniu tańczy?
-No, tak. Jak się złamie nogę to tak się tańczy.
Nie wiem jakim cudem ale też zdałam.

Ewa Kolasińska (foto Maciej Grochala)
ZD - Wydaje mi się, że zadecydowała tu pani osobowość i urok osobisty. W filmach gra pani często epizody i nie raz jest tak, że ten epizod rzutuje na cały film.
EK – Taką też recenzję miałam po filmie „Doppelganger” którą napisał Łukasz Maciejewski. Pozwól, że ją przytoczę bo tak rzadko się pisze o tak małych rolach:
- W tym roku w Gdyni mamy kilka zdumiewających olśnień. Chociażby Ewa Kolasińska w „Doppelgangerze” Holoubka.
Jedna scena, scenka, ale zagrana tak, że każdy ją zapamięta, wszyscy zapamiętamy.
Kobieta z głosem Kolasińskiej, a ten głos, to wiadomo przecież co to znaczy, nie ma drugiego takiego głosu, choćbyście szukali latami, nie znajdziecie. A zatem: kobieta z głosem, i mężczyzna (wspaniały Schuchardt) szukający u tego głosu prawdy, szukający własnej tożsamości. A tutaj głos chce dać zupy, herbaty, wymieszać, wyrzucić woreczek z herbatą, pocukrzyć, dwie łyżki. I jakby przy okazji, między tą zupą a niewyraźną jesienią za zamazanym oknem, mówi rzeczy wstrząsające – wojna, po wojnie, bidul, kalekie psychicznie dzieciaki.
Tylko Kolasińska tak potrafi: niby nic, miło, miło, buch o ścianę.
Nie mówcie mi, że to tylko taki epizodzik.

Ewa Kolasińska w filmie "Doppelganger. Sobowtór: Jana Holoubka
EK - W filmach to ja gram wyłącznie epizody. Uwielbiam to – wtedy się na krótko jedzie i zaraz do psa wracam.
ZD – Do takich niezapomnianych epizodów dodałbym jeszcze pani rolę w serialu „Wielka woda” gdzie w drugim odcinku pani się budzi, podchodzi do okna i mówi...
EK – „Ja pierdolę...”. Tego nie było w scenariuszu, to tak mi się wtedy wymsknęło na planie. Na planie oczywiście nie było tej wody, ale ja ją widziałam. Przeprosiłam reżysera – Janek, przepraszam, tak to mi się wyrwało – a on – Co ty, wiesz ile klnie się w tym filmie.
ZD – I tego nie dało się zapomnieć. To ustawiło cały serial. Ale wróćmy do szkoły.
EK – Co prawda można być aktorem nie kończąc szkoły teatralnej ale udało mi się ją skończyć. Miałam już zapewniony angaż w Teatrze Polskim w Poznaniu. Znałam tam wiele osób i pisałam pracę magisterską o 75-letniej historii Teatru Polskiego, pracę zupełnie oryginalną. Wszyscy zwykle piszą o teorii teatru, co mnie zupełnie nie interesuje a taki temat to było coś dla mnie. To pisanie było dla mnie taką pracą detektywistyczną. Dyrektorem teatru wtedy był Andrzej Wanat, który widział mnie podczas zbierania materiałów i podsunął mi myśl bym się tam zaangażowała. Przedstawienia dyplomowe zaliczyłam już na trzecim roku studiów i namawiano mnie bym napisała pracę magisterską to wcześniej skończę szkołę. Ale po co mi to? Było mi tam dobrze.
Drugim przedstawieniem dyplomowym był „Król Ubu” w reżyserii Jerzego Jarockiego. Nie miałam nigdy zajęć z Jarockim, on prowadził wtedy inną grupę. Zrobiono wtedy casting na króla Ubu i Ubicę. Wygrałam ten casting i już w czasie prób pokochałam bezgranicznie Jarockiego – nie było to uczucie „damsko-męskie” ale byłam zafascynowana jego osobowością. Na próby przychodziła Ewa Lassek – to również w niej się zakochałam. To właśnie Jarocki sprawił a właściwie zmusił mnie do podpisania angażu z Teatrem im. Modrzejewskiej w Krakowie. Sprowadził dyrektora Jana Pawła Gawlika i nie miałam wyboru – zostałam w Krakowie. Jeszcze nie ukończyłam szkoły a już miałam grać w Starym Teatrze w „Procesie” Kafki w reżyserii Jerzego Jarockiego. Trzecim moim dyplomem był „Sen nocy letniej” Szekspira w reżyserii dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego – Bronisława Dąbrowskiego, miałam tam zagrać Hipolitę. Kiedy Dąbrowski dowiedział się, że gram w „Procesie” u Jarockiego by zrobić mu na złość – dał mi rolę Pięknej Heleny a koleżance rolę Hipolity, stanowczo odmawiając zwolnienia mnie do pracy w teatrze. I tak nie zagrałam w przedstawieniu premierowym ale kiedy później już byłam w zespole Starego Teatru wskoczyłam do obsady tego przedstawienia. U Jarockiego zagrałam jeszcze Duniaszę w „Wiśniowym sadzie” a potem zapomniał o mnie – zainteresował się kimś innym. To był taki typ człowieka ale i tak wspaniale go wspominam. To były zupełnie inne czasy, inne stosunki między ludźmi, między aktorami.
Grałam Zosię u Wajdy w „Z biegiem lat, z biegiem dni...”. Wajda siedzi na sali i coś marudzi – „...a to, a tamto, ja kamerą to widzę. Kamerą to mógłbym to ustawić. No grajcie coś. Grajcie...” Po prostu wystarczyło, że on siedział na sali a jego charyzma sprawiała, że aktor dawał z siebie wszystko.

Ewa Kolasińska jako Wiedźma w "Makbecie" reż. Andrzeja Wajdy. Tu na przedprożach Długiego Targu w Gdańsku, przedstawienie w ramach szekspirowskiego widowiska plenerowego "Aktorzy przyjechali". Zdjęcie Maciej Grochala 14.09.2009
ZD – Kiedy patrzę na pani dorobek teatralny to widzę, że była pani wierna jednemu teatrowi.
EK – Na stałe związałam się ze Starym Teatrem ale grałam też w Nowym, w Teatrze Stu w Teatrze Słowackiego grałam w operze – w „Śmierci Don Juana” Palestry. Oczywiście, nie śpiewałam tam – zaśpiewać Palestrę to pandemonium. Co to za muzyka, nie ma tam rytmu, nie ma melodyki, nawet świetni śpiewacy śpiewali to na liczenie i na pałeczkę dyrygenta. To było niesamowicie trudne. Premiera była w Kopalni Soli w Wieliczce. Grałam tam z Małgorzatą Hajewską-Krzysztofik i Dariuszem Siatkowskim z Łodzi. Było nas tam tylko trzech aktorów, reszta to śpiewacy. Dyrygentką była tam Ewa Michnik. Kiedyś wybuchnęła – „ dlaczego pani nie patrzy na moją pałeczkę..” – „bo jej nie widzę”- odpowiedziałam. Przecież nie mogłam tam zagrać Ducha Ziemi w okularach. Wszystko mówiłam na liczenie.
ZD – W Starym Teatrze grała pani u najwybitniejszych reżyserów.
EK – Tak – Wajda, Swinarski, Kreczmar, Grzegorzewski. U Hubnera grałam Kassandrę w „Oresteji” Ajschylosa.
ZD – Z którym z tych reżyserów najlepiej się pani współpracowało?
EK – Chyba ze Swiniarskim i Wajdą. Swiniarski był bardzo bezpośredni a Wajdę kochałam. Kiedyś było tak, że zostałam obsadzona w dużej roli w spektaklu „Marzyciele” Musila w reżyserii Krystiana Lupy i zwiałam stamtąd. Mój mąż był wtedy po zawale a Wajda już robił próby do „Dybuka”, wtedy przyszedł do mnie dyrektor Stanisław Radwan i mówi – Słuchaj Ewa, Wajda by cię chciał do „Dybuka”, będziesz miała tam fajny epizod, ale jesteś tutaj w obsadzie do „Marzycieli” gdzie masz ważną, dużą rolę. Musisz zadecydować czy zostajesz tutaj czy idziesz do Wajdy.
- Staszek – mówię – Czy ja tam idę? Ja tam lecę, zapierdalam! – Tak mi się nudziło na próbach u Lupy. Aktorzy przychodzili rano na próby, palili sobie świeczki – musi być nastrój. W sobie trzeba zrobić nastrój a nie świeczkami. Pół obrusa wtedy wydziargałam dla Anki Polony na próbach. Poleciałam do Wajdy i nic nie powiedziałam Lupie. Myślałam, że to będzie załatwiane na szczeblu dyrektorskim no i zostałam skreślona u Lupy. Miło się witamy ale nigdy mnie już w niczym nie obsadził. Co wyszło na dobre i dla niego i dla mnie.
Przy „Antygonie” u Wajdy rolę Hajmona, mojego narzeczonego, próbował Jacek Romanowski. Darłam wtedy koty z Wajdą bo nie bardzo chciałam tego tak grać. Takiej plakatowej Antygony a były to czasy Solidarności i on wymyślił, że chórem będą stoczniowcy, łańcuchy, kajdany itd. Okazało się, że Wajda miał rację. Był rok 1984, rok po zniesieniu stanu wojennego i taką Antygonę ludzie chcieli widzieć. Tydzień przed premierą Wajda oznajmił nam, że zmienia obsadę roli Hajmona bo mu nie konweniuje. Wszyscy zamarliśmy a ja nie wytrzymałam – Panie Andrzeju! Pan sobie chyba zdaje sprawę, że pan robi świństwo koledze i nam. – A Wajda nic, nie obraził się. U Lupy byłam skreślona a Wajda do końca w każdej sztuce mnie obsadzał. Inne zdarzenie – mamy próby do „Makbeta”, wbiegam na scenę i przepraszam, że się spóźniłam bo tak długo się przebierałam. A on – Oj, szkoda, że tego nie widziałem. To był przeuroczy, wspaniały człowiek.
Kiedy przyszedł Jan Klata to zakochał się we mnie. Nosił mnie na rękach. Zagrałam wtedy Fran Schein w „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”. Potem była „Trylogia” Sienkiewicza, tu zagrałam kilka ról – Krzysię, Matkę Boską, Sikorkę; później była „Oresteja” i wszystko było dobrze. Kiedy zaczął robić „Wesele hrabiego Orgaza” Jaworowskiego, to mu się nagle odwidziałam – wszystko robiłam źle, wajcha mu się odwróciła o 180 stopni. Źle gram, źle tańczę – no jak źle tańczę? Tańczę jak trzeba. Jego dyrektorowanie to było stawianie wszystkich na baczność, taki to człowiek. Kiedy Klata się pojawiał to wszyscy mieli trzęsiączkę – nigdy nie było wiadomo czy pochwali czy zgani. Taka była atmosfera w naszym teatrze przez całą jego kadencję.

Ewa Kolasińska (foto Maciej Grochala)
ZD – Przejdźmy do dubbingu.
EK – Najpierw wzięłam udział w udźwiękowieniu polsko-niemieckiej animacji „Lisiczka” a później Joanna Wizmur zaprosiła mnie do roli Izmy w „Nowych szatach króla”. Joanna podobno mieszkała wcześniej w Krakowie i tam widziała mnie w teatrze. Ja jej wcześniej nie znałam. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie i zaprosiła do Warszawy na próbne nagrania. Trochę się broniłam – Pani Joanno, nigdy tego nie robiłam, ja nie potrafię. - Niech pani przyjedzie to zobaczymy. No i pojechałam na to próbne nagranie, które później wysłali do Stanów i okazało się, że będę to grała. Joanna bardzo mi pomagała w sensie technicznym. Miałam już duże obycie z mikrofonem bo bardzo dużo nagrywałam w Radio. W dubbingu od mikrofonu i pulpitu na którym miałam tekst, do ekranu gdzie wyświetlano film była spora odległość. Ponieważ jestem krótkowidzem, nie raz musiałam podbiegać do ekranu by zobaczyć jak te kłapy się ruszają. Ta praca tak się spodobała, że chciałam swoją rolę nagrać w jeden dzień, ale... ekipa techniczna wysiadła, byli tak zmęczeni, że dokończyliśmy następnego dnia. Tak więc Izmę nagrywałam pół dnia jednego a drugiego tylko parę godzin.
Później zagrałam w rosyjskiej animacji „Sawa. Mały wielki bohater” u Beaty Kawki i była to zupełnie inna praca. Joanna Wizmur czerpała ze mnie, z mojej osobowości, moich reakcji a Beata kazała mi tak mówić a nie inaczej. To od razu mnie spina i jest to sztuczne. Grałam tam jakąś małpę i mogę powiedzieć, że nie skonfigurowałyśmy się z tą małpą.
ZD – W dubbingu jest tak, że są aktorzy bardzo użyteczni, którzy mogą grać w wielu filmach dubbingowanych i są tacy co zagrają tylko w jednym i jest to taka rola, że jest długo pamiętana i kojarzona z tym aktorem. Tak było w przypadku Jerzego Sthura (choć grał on w kilku filmach wcześniej) użyczającemu głosu Osiołkowi w „Shreku” czy w pani przypadku.
EK – Do dziś jestem w szoku, że wszyscy ten film tak pamiętają i oglądają go. Kiedyś wychodzę z teatru po „Oresteji”, czyli po poważnej sztuce, idę na parking na Placu Szczepańskim gdzie czekał na mnie mąż – a tu słyszę – „Maseczki nie widziałeś!” – tekst z tego filmu. To chłopcy, którzy stali tam gdzieś pod bramą. Kilka lat temu koleżanki ze szkoły mojej córki mówią – O jejku, to pani grała Izmę! Ta Izma jest taka kochana. – To jest niesamowite, że ludzie kochają takiego potworka jak Izma. Ja ją pokochałam bezgranicznie.

Ewa Kolasińska (foto Maciej Grochala)
ZD – W oryginale Izmę dubbingowała Ertha Kitt i śmiało mogę powiedzieć, że była pani równie dobra jeżeli nie lepsza. Inną kultową pani rolą była rola Marysi w „Spotkaniach z Balladą”.
EK – „Spotkania z Balladą” wywodziły się z cyklu studenckiego wieczoru estradowego „Wieczór w Nowym Żaczku”. Scenarzystą i twórcą tego był już nieżyjący Michał Bobrowski. Od 1972 roku „Spotkania” były nadawane w Telewizji Polskiej. Jednym z pierwszych prowadzących był tam Jerzy Sthur, który odszedł z programu w 1976 r. Ja dołączyłam do „Spotkań” w 1978 roku. W „Spotkaniach z Balladą” grał mój mąż Stefan Szramel a Michał przychodził do nas do domu gdzie próbowali dialogi, rozmawiali a ja im kawę przynosiłam. Kiedyś tak się złożyło, że zachorowała Agnieszka Mandat i Michał się do mnie zwrócił czy nie zagrałabym w tym przedstawieniu. Do premiery było zaledwie dwa dni. Była to „Hotelowa Ballada”, zgodziłam się i tak się złożyło, że ta moja Marysia spodobała się i została tam do końca. Chociaż był taki moment, że Michał stwierdził, że już się Marysia znudziła i teraz gwiazdą będzie Marta Bizoń i przez kilka „ballad” nie obsadzał mnie. Ale później wrócił na kolanach. Tak już jest, że piękna nie byłam, nie jestem i nie będę – tym bardziej teraz, to kocham te charakterystyczne postacie. Teraz szykuje mi się nowa rola w serialu „M, jak miłość”.
ZD – To co wyróżnia Pani role filmowe, czy teatralne, to przede wszystkim charakter i osobowość. Niedawno przeprowadzałem wywiad ze wspaniałą aktorką, też wyróżniającą się w dubbingu – Dominiką Kluźniak. U niej mogliśmy zaobserwować podobne cechy charakteru.
EK – Dominika jest wspaniałą aktorką. Wspaniała, genialna aktorka. Raz spotkałyśmy się w jakimś serialu, po prostu umarłam z zachwytu. Teraz ona dużo czyta w Radiu. Wspaniale czyta w audycjach dla dzieci. To cudowna osoba.

W roku 2023 Ewa Kolasińska została uhonorowana złotym medalem Gloria Artis dla najbardziej zasłużonych w rozwój kultury polskiej.
ZD – Sporo zagrała Pani też w filmie. Wspomnę tu chociażby „Wodzireja” czy „Złoto Dezerterów”.
EK – Były to epizody. W „Złocie Dezerterów” grałam jakąś kobietę wydzierającą się przez okno. Zdumiewające, że ludzie nadal to pamiętają i często przypominają mi o tym.
ZD- Ale znaczące epizody. Miała Pani okazję zagrać u Spielberga.
EK – To nadzwyczajny człowiek. Grałam tam meszugene - wariatkę. Jak on się ucieszył, kiedy mnie zobaczył. Widocznie wyglądałam na taką wariatkę. Mało spotkałam tak bezpośrednich i sympatycznych reżyserów jak on. Dość wspomnieć, że z każdym z aktorów się przywitał, podał mu rękę. To bardzo rzadkie a jakie miłe. Wspaniale też wspominam pracę nad serialem „Z biegiem lat, z biegiem dni”. To był wspaniały serial. Oglądałam go później w telewizji i byłam zachwycona. Każda rola moich kolegów to były kreacje. Dużą rolę w ostatecznej wersji filmowej odegrał tam fantastyczny operator Edward Kłosiński. Wspaniałą rolę tam zagrała Elżbieta Bińczycka, pierwsza żona Jerzego Bińczyckiego. W teatrze niewiele grała a tam zagrała, że klękajcie narody... Kiedyś ten serial często powtarzano a teraz to nawet nie wiem, bo od śmierci męża nie oglądam telewizji. Po prostu nie umiem włączyć telewizora. To on go włączał a ja tylko odkurzałam ekran i nadal to robię. (październik 2023)

Ewa Kolasińska i Zbigniew Dolny, październik 2023, zdjęcie Maciej Grochala