(23.03.1976 - )

Marcin Czarnik (zdjęcie Maciej Grochala)
Zbigniew Dolny - Zwykle jest tak, że dorastając, chłopiec ma różne wyobrażenia kim chciałby być. Najpierw strażakiem lub naukowcem, to się zmienia – a u pana od najmłodszych lat konsekwentnie przewija się wątek – będę aktorem.
Marcin Czarnik - Powód dla którego już jako dziecko chciałem zostać aktorem był bardzo przyziemny. Potrzebowałem akceptacji. Liczyłem, że wygłupiając się, błaznując, zdobywam uwagę, której w domu mi brakowało. Na szczęście w dorosłym życiu, już w trakcie edukacji w szkole teatralnej okazało się, że to za mało by być dobrym aktorem. Ale tak, zaczęło w przedszkolu. To, że kogoś naśladuję, wygłupiam się, śpiewam – mocno mnie formowało. Wychodziłem trochę przed ten szereg, ludzie się śmiali a mi się to podobało. Tak funkcjonowałem w grupie. Zawsze było mnie dużo, byłem kowbojem, szeryfem i piratem.
ZD - Zaskoczył mnie pan. Do tej pory odbierałem pana jako osobę bardzo spokojną.
MC - Bo teraz tak jest. Jeszcze w liceum byłem rozbójnikiem, ale potem, chyba na studiach, pojawił się wstyd. Wstyd, że robię to dla siebie, by zaspokajać swoje potrzeby. Wszystkie role w których mówiłem o sobie, były niedobre. Miałem taki okres improwizacji, eksperymentów w teatrze z wybitnymi reżyserami, gdzie mówiłem głównie o sobie…no nie nazwałbym tych ról wybitnymi. Ale to doświadczenie było mi chyba potrzebne, by dojść do tego, że w tym zawodzie najważniejsze jest ofiarowanie. Trzeba poświęcić swoje ego, aby zrozumieć duszę, czy cierpienie innego człowieka - granej przeze mnie postaci. Oczywiście wiele ról w teatrze i filmie opiera się na ego aktora i jego przekonaniu o własnej wyjątkowości - często i w teatrze i w kinie takich bohaterów szeroka publiczność chce oglądać, bo są atrakcyjni, pewni siebie, ponadprzeciętni. Często wreszcie (za często), takie aktorstwo jest nagradzane, ale…nie jest to tym, co mnie osobiście w tym zawodzie interesuje.
ZD - Patrząc na grane przez pana role, widać, że są bardzo spójne. Przez długi czas grał pan buntowników, rewolucjonistów, nawet zbrodniarzy. Zagrał pan nawet Kaczyńskiego. Za zagranie tej postaci powinni płacić panu dodatek za „szkodliwe dla zdrowia”.
MC - Nie chcieć usprawiedliwiać, ale próbować zrozumieć takiego człowieka. To niełatwe zadanie.
ZD - Zastanawiałem się, czy to role wybierały pana czy to pan wybierał te role. Widać tu konsekwencję drogi aktorskiej.
MC - Były to raczej role proponowane mi przez reżyserów z którymi współpracowałem. Przede wszystkim przez Jana Klatę i Monikę Strzępkę.

ZD - Która z pana ról była najważniejsza?
MC - O roli Hamleta mówi się anegdotycznie, że każdy aktor o niej marzy, że jest ona rodzajem aktorskiej matury, czy ostatecznego testu, po którym ocenia się grającego go aktora. Mój Hamlet w przedstawieniu Jana Klaty „H.” zrealizowanym w Gdańskiej Stoczni był dla mnie doświadczeniem granicznym, miał w sobie coś magicznego. Nie tylko przez wspaniałą scenerię stoczni - podupadającego symbolu narodzin polskiej transformacji - ale był to też przełom, w moim myśleniu o teatrze w ogóle. Przy tej pracy przewartościowały mi się pewne rzeczy - kim jestem, jakim aktorem chcę być i czego oczekuję od tego zawodu. Nasz „H.” początkowo spotkał się z krytyką. Był zbyt nowoczesny, zbyt punkowy w opinii niektórych recenzentów. Ci sami recenzenci, czasem pisali później drugą recenzję weryfikując swoje stanowisko. Teraz, 20 lat po premierze, uważa się ten spektakl za jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą realizację Hamleta po 1989 roku. Wiem, że często jest pokazywany i dyskutowany zarówno w szkołach średnich jak i na uczelniach wyższych. Zastanawiałem się, na czym polegało ta początkowa konsternacja wśród krytyki. Odważne wykorzystanie muzyki, agresywne środki aktorskie – byłem tam krzyczącym, zbuntowanym, trochę histerycznym wobec faktu śmierci ojca, młodzieńcem. Nie było tu mowy o facecie w rajtuzach, szlachetnie i z powagą wypowiadającego swoje kwestie. Nasz Hamlet miał w sobie coś podwórkowego, dzikiego, dziecinnego może. Nasz Hamlet dorastał na scenie. Nie był przemądrzałym nudziarzem. Pracując nad rolą, myśleliśmy z reżyserem, żeby nie wstydzić się z tego, że Nirvana czy David Bowie jest mi bliższy niż wczesne kwartety Beethovena (które też zresztą lubię, ale te późniejsze). Zrozumiałem wtedy, że to kim jestem, jest dużą wartością i powinienem z tego bardziej korzystać jako aktor. Mam wrażenie zresztą, że właściwie jestem mało „reżyserowalny”, bywam nieprzewidywalny i lubię element performatywności. Wtedy było to interesujące dla Teatru. Weszliśmy na nową ścieżkę, która teraz już się może wyczerpała, czy ewoluowała od czasu gdy wystawialiśmy „H”. Teraz razem Klatą jesteśmy już chyba klasykami. Tak, to „Hamlet” był dla mnie otwarciem, czymś ważnym i nowym. Ale późniejsze role z okresu, kiedy zaczynałem pracę w teatrze, też były dla mnie super ważne. Na przykład „Dziady. Ekshumacja” – wspaniały spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Spektakl który niewiele osób widziało, niektórzy go docenili, a wielu go zupełnie nie zrozumiało. Później „Sprawa Dantona”, który był najbardziej utytułowanym spektaklem w jakim zagrałem. Jednak myślę, że wszystkie, nawet te nieudane role były dla mnie ważne.
ZD - Czytając wywiady z panem zaskoczyło mnie, że niezbyt dobrze wypowiadał się pan o swoich czasach w Akademii Teatralnej. Przecież profesorów miał pan naprawdę zacnych.
MC - To proszę wymienić mi choć jednego.
ZD - Zbigniew Zapasiewicz.
MC - A tak, przepraszam. Zdecydowanie. Nie pamiętam już o których moich wypowiedziach pan mówi, pewnie jakieś były, okres szkoły był dla mnie ciężkim momentem w życiu, ale moje rozczarowanie czy złość wobec Akademii Teatralnej z czasem trochę przeszło. Mogę nawet powiedzieć, o swego rodzaju wdzięczności za to, że się tam znalazłem. I tak, zrealizowałem lub jestem w trakcie realizacji swoich ambicji i celów. Choć myślę ciągle, że w szkołach artystycznych zbyt często pracują osoby, które nigdy, moim zdaniem, nie powinny się spotykać z młodymi ludźmi. Nawet bardzo utytułowane. Czasami zastanawiam się, czy po 8 latach pracy w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, sam mam jeszcze studentom coś do zaoferowania, czy jestem w stanie ich zainspirować. Czy nie chcę za bardzo, by studenci byli podobni do mnie w odszyfrowywaniu świata teatralnego? Chcę inspirować. Czy mogę kogoś czegoś nauczyć? Chyba nie. Większości tego co umiem, nauczyłem się w teatrze. W praktyce. Jednak rzeczywiście sam studiując, już ponad 24 lata temu, najwięcej rzeczy nauczyłem się chyba od Zapasiewicza. Aktorstwo, to jednak po części zawód rzemieślniczy. Są takie czysto techniczne rzeczy, które trzeba opanować – jak korzystać z dialogu czy jak „mówić wierszem” - to termin Zbigniewa Zapasiewicza, który kładł nacisk na to, by nie „mówić wierszy” a „mówić wierszem”. To sens wypowiedzi, intencja są najważniejsze, a nie te zapisane linijki w takiej czy innej strukturze. Struktura służy sensowi. Dlatego, gdy wiemy czego nasza postać chce, po co się odzywa, to wszystko jedno czy mówi językiem Szekspira czy żula spod monopolowego. Czego się nauczyłem w szkole? Szkoła to jest takie otwarcie drzwi do teatru, który jest dla aktora najważniejszym doświadczeniem. Nie wierzę w podział, jaki często stosują reżyserzy i producenci filmowi, że są aktorzy filmowi i teatralni (tu często „teatralny” używany jest jako obelga czy krytyka). Aktor jest dobry albo zły. Dobry aktor zdaje sobie sprawę z tego, że jak ma widza 50 metrów od siebie i jest bez mikroportu to mówi inaczej, niż na sali kameralnej gdzie słychać każdy jego szept. I taki aktor będzie również wiedział, że jak ma zbliżenie w kinie, to zmrużenie oka staje się środkiem aktorskim i trzeba umieć z tego korzystać… Andrzej Wajda powiedział przy jakiejś okazji, że zdarzyło mu się oczarować kimś w kinie i później rozczarować w pracy na planie, natomiast nie zdarzyło mu się, że oczarowany jakimś aktorem w teatrze, rozczarował się nim przy pracy nad filmem. Dobry aktor, to aktor doświadczony - a doświadczenie najlepiej zdobywa się w teatrze, tam są próby, czas na zgłębianie roli. Potem oczywiście potrzebne jest obycie z kamerą, by to co gramy, zostało zarejestrowane i w tej dziedzinie nie ma złych doświadczeń. Pracy z kamerą można się nauczyć w serialach, nawet w tych złych serialach. W ogóle moim zdaniem, dla aktora nie ma złego doświadczenia.

Marcin Czarnik (zdjęcie Maciej Grochala)
ZD – Współpracował pan z Krystianem Lupą.
MC - Dwa razy. Pierwszy spektakl „Azyl”, był adaptacją „Na dnie” Gorkiego. Pracowało mi się nad nim dużo lepiej, niż nad kolejnym spektaklem Krystiana „Poczekalnia”. Tu właściwie nie było dramaturgii. Wszystko było oparte na tekstach, pomysłach i materiałach które sami proponowaliśmy i na których improwizowaliśmy…Ja chciałem opowiedzieć swoją historię, opartą na osobistych doświadczeniach człowieka urodzonego w Oświęcimiu i dorastającego w bezpośrednim sąsiedztwie obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Poszedłem do obozu z kamerą, zacząłem nagrywać jakieś moje przemyślenia. Teraz sądzę, że moje działanie były naciągane, artystowskie, niepotrzebne, bez metafory. Krystian Lupa jest wybitnym reżyserem teatralnym. On używa aktorów jak naczyń a ja się źle czuję w takiej roli. Lubię być współtwórcą, ale tu nie potrafiłem. Miałem możliwość wypowiedzenia się w swoim imieniu, nie potrafiłem. Może bałem się, że nie mam nic do powiedzenia? Może wtedy było dla mnie za wcześnie? Może uważam, że mówienie o sobie, jest żenujące? Że, tak jak mówiłem wcześniej, sztuka zaczyna się tam, gdzie się poświęca „ja”. Często oglądając spektakle Krystiana Lupy, odnoszę wrażenie, że on zawsze wie więcej o postaci od aktora, stąd te jego słynne sceny niezadowolenia na spektaklach i wyjścia z trzaskiem drzwi. Krystian w swojej głowie dostaje się z postaciami swych spektakli w takie rejony, w które aktor (prowadzący normalne życie aktor), nie ma dostępu. Mam wrażenie, że idealny spektakl Krystiana Lupy byłby taki, gdzie wszystkie postacie grałby sam Krystian Lupa.
ZD - Po premierze „Azylu” Krystiana Lupy w Teatrze Polskim we Wrocławiu w 2003 roku, współpracuje pan po raz pierwszy Janem Klatą. Pierwszym waszym spektaklem były „Lochy Watykanu” w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Dopiero później realizujecie wspomnianego wcześniej „H.” w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku.
MC - Tak, po „Lochach Watykanu” przeniosłem się do Gdańska, gdzie przez kilka lat byłem aktorem Teatru Wybrzeże. Potem jednak wróciłem do Wrocławia. Za te moje częste przenosiny płaciła moja rodzina, ale uważałem zawsze i uważam nadal, że aktor powinien być w miejscu, w który czuje się potrzebny i gdzie może się rozwijać. Przez niektórych kolegów i koleżanki może to zostać odebrane jako pycha, ale ja po prostu nie wierzę, że dopóki coś się nie zmieni w systemie polskich teatrów, goły etat w teatrze może zapewnić komukolwiek szczęście i dobrobyt. Zatem kiedy po moim krótkim pobycie w Teatrze Polskim we Wrocławiu dostałem propozycję zagrania w „H.” i jednocześnie propozycję etatu w Teatrze Wybrzeże – przeniosłem się do Gdańska. Później zmieniła się tam dyrekcja i wtedy Monika Strzępka zaproponowała mi rolę Konrada w spektaklu „Dziady – Ekshumacja” i znów przenieśliśmy się z rodziną do Wrocławia. Po jakimś czasie Jan Klata został dyrektorem w Teatrze Starym w Krakowie, wtedy przeniosłem się do Krakowa. Gdy Jan Klata przestał być dyrektorem Teatru Starego przez chwilę byłem bez etatu by później przyjąć propozycję dołączenia do zespołu TR Warszawa, gdzie byłem krótko i bez sukcesów. Bardzo ceniłem sobie ten teatr, natomiast nie było tam dla mnie miejsca. Nie czułem, że moja obecność w tym teatrze jest niezbędna. Mało kto zdaje sobie sprawę, ile energii kosztuje praca w teatrze. Przez ostatnich 20 lat pracowałem w teatrze bez przerwy. Role, które grałem, ich powtarzalność były wyczerpujące, wypalające psychicznie i fizycznie. Miałem też takie wrażenie, że kopiuję sam siebie, że nie mam nic nowego do powiedzenia. Postanowiłem więc trochę swoją obecność na scenie ograniczyć.

Marcin Czarnik (zdjęcie Maciej Grochala)
ZD - Przejdźmy więc do pana ról filmowych.
MC - Kocham kino i gdy dużo pracuję w teatrze, tęsknię za kinem. Praca w kinie różni się od pracy w teatrze przede wszystkim swoją „ jednorazowością”, tzn. są duble, czasami może ich być 20, ale kończy się dzień zdjęciowy i do danej sceny wraca się dopiero jako widz na premierze. Natomiast w teatrze, np. w spektaklu pt. „1989” w reżyserii Katarzyny Szyngiery, mimo przeświadczenia, że uczestniczę w czymś wyjątkowym, jeśli gram set 8 spektakli w ciągu 4 dni, więc wychodzę 2 razy dziennie na scenę, to czasem odnoszę wrażenie, że moja obecność w tym - uznanym za wybitny - spektaklu, nie jest „sztuką”, tylko umiejętnością odtwarzania, rzemiosłem. A przecież w teatrze czasem przytrafiają się te szczególne stany uniesienia, kiedy aktor pozbywa się „ja” i uczestniczy w pewnego rodzaju „misterium” ofiarowania się postaci i tak, wiem jak to brzmi, ale dla tych chwil warto pracować w teatrze - przecież nie dla sławy i pieniędzy, których dla aktorów w teatrze po prostu nie ma. Zastanawiam się, czy widzowie czują na widowni tę różnice jakości, które czuję ja na scenie - czasem prorok, czasem oszust. W kinie miałem mniej tego rodzaju doświadczeń, ale jednak były i mam nadzieję - będą.

Marcin Czarnik udzielający wywiadu Zbigniewowi Dolnemu (zdjęcie Maciej Grochala)
ZD – Na mnie duże wrażenie zrobiła pana rola w serialu „Artyści”. Teatr siłą rzeczy ma widownię ograniczoną i np. mieszkając w Gdańsku mogę nie znać świetnego aktora występującego we Wrocławiu, a ten serial ukazał nam wielu mniej znanych fantastycznych aktorów. Zagrał pan też u Agnieszki Holland.
MC - Tak, były to dwie niewielkie role, ale były to dwa super spotkania – w „Janosiku” i w „Mr. Jones’ie”. Szkoda, że tak małe rzeczy, bo bardzo cenię Agnieszkę. Obserwowałem aferę wokół „Zielonej granicy” i to było zdumiewające. Agnieszka i jej filmy są wartością, której nie da się przecenić i powinny być powodem do dumy, a nie ataków i gróźb. O byłym panu ministrze kultury zapomnimy, o Agnieszce Holland i jej filmowym dorobku - na pewno nie. Jeśli chodzi o innych polskich twórców filmowych, to bardzo żałuję, że nigdy nie spotkam się w pracy z Wojciechem Hasem. Jego „Rękopis znaleziony w Saragossie” jest jednym z kilku moich ulubionych dzieł światowego kina, obok np. „Stalkera” Andrieja Tarkowskiego, którego kadry właściwie znam na pamięć. Uwielbiam zasypiać przy filmach, które kocham i oglądam dziesiątki razy, budzić się i przez chwilę, tuż po przebudzeniu, być tam, w środku w kadrze, w tamtym świecie.
ZD – Wystąpił pan w „Drogówce”, w filmie „Kler” i „Wesele”.
MC - To Wojciech Smarzowski , wspaniale się z nim pracuje, ale jeszcze nie miałem możliwości zagrać u Wojtka większej roli. W ogóle w głównej roli zagrałem właściwie ostatnio tylko u angielskiej reżyserki. A w kraju? Odczuwam wielki niedosyt. Mamy u nas wspaniałych operatorów i reżyserów, również tych młodszych. Świetna jest np. młoda reżyserka Helena Oborska, niedawno skończyła szkołę filmową, pracowałem z nią dwukrotnie. Katowice niedawno skończyli wspaniali Karol Ulman i Patryk Kaflowski. Warto zapamiętać te nazwiska.
ZD - Kolejny film z pana filmografii – „Holiday”.
MC - No tak, w filmie Pawła Ferdka, wraz z Anią Krotowską, zagraliśmy główną role. Ten film, to była przygoda życia. Kręciliśmy go w Indonezji przez dwa miesiące. Bardzo trudny plan, bardzo trudne warunki, ale wspaniała przygoda. Włożyliśmy w niego dużo pracy i myślę, że to dobre kino gatunkowe.
ZD - Film ciekawy i tylko szkoda, że on jakoś przepadł bez echa.
MC - Ale jest cały czas na Amazonie. Przepadł w kinach. Zadecydowało o tym to, że wszedł na ekrany w czasie pandemii. Dla mnie osobiście ciosem była zmiana tytułu – tytuł powinien brzmieć „Agung”, taki był pierwotny zamysł reżysera i tak się nazywa wulkan w Indonezji, który jest też głównym bohaterem filmu. Dystrybutor zmienił tytuł na „Holiday”… hmm, po pierwsze, istnieje już film o takim tytule, a po drugie zmiana tytułu i zwiastun zmontowany tak, by sugerował opowieść o wakacyjnej przygodzie w egzotycznym kraju, to zakłamanie wobec tego, czym ten film naprawdę jest - to thriller psychologiczny, pełen magii i tajemnicy, a nie komedia romantyczna.
ZD - Magiczne też było pana spotkanie z Laszlo Nemes’em – jak do tego doszło?
MC - Tak jak rolę w serialu „Artyści” dostałem dzięki pracy w teatrze (z twórcami serialu Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim znaliśmy się z pracy na scenie), tak moje spotkanie z Laszlo też, w pośredni sposób zawdzięczam teatrowi. Występowałem wtedy w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Ówczesny koordynator pracy artystycznej, dostał wiadomość email, że poszukiwani są aktorzy do węgierskiego filmu o drugiej wojnie światowej. Odpowiedziałem na maila. Napisałem – jeszcze nie wiedząc jaki to film – że urodziłem się w Oświęcimiu. To zainteresowało Laszlo, który zaprosił mnie na casting w Warszawie. I tak się zaczęła nasza przygoda. Najpierw zagrałem mniejszą rolę w „Synu Szawła”, filmie, który zgarnął Oscara, Złote Globy, nagrody BAFTA i wiele, wiele innych. Później zagrałem w jego „Schyłku dnia”, może mniej docenionym, ale w moim pojęciu również wybitnym. Zresztą jego skomplikowana fabuła, jest w nienachalny sposób zapowiedzią tragicznych wydarzeń, o których opowiadał „Syn Szawła”. Obecnie przygotowuję się do kolejnego spotkania z Laszlo Nemes’em, ale nie mogę jeszcze podać żadnych konkretów.

Maciej Grochala, Marcin Czarnik i Zbigniew Dolny (zdjęcie Maciej Grochala)
ZD - W filmie „Winterreise” gra pan główną rolę, a partneruje panu m.in. John Malkovich. Jak do tego doszło?
MC - To film który zrobiłem 2 lata temu i który jeszcze jest w postprodukcji. W filmie tym partnerowali mi - mogę tak nieskromnie powiedzieć, bo jest chyba tylko jedna scena, w której nie jestem obecny - John Malkovich, Jason Isaacs, Gabriella Moran, Martina Gedeck, Olafur Darri Olafsson i Philip Lenkovsky . To doświadczenie zawdzięczam temu, że nie boję się wyzwań. Zaczęło się niewinnie - zaproponowano mi udział w próbie technicznej, gdzie miałem dublować aktora, który miał zagrać główną rolę.
ZD - Gaspard Ulliel.
MC - Tak, niestety Gaspar zginął niedawno w wypadku narciarskim. Ale po tej próbie technicznej, reżyserka „Winterreise” („Winter’s Journey”), Alex Helfrecht, stwierdziła, że jednak ja jestem aktorem, którego widzi w głównej roli w swoim filmie. Dla mnie to kolejna przygoda życia. Nie tylko ze względu na spotkanie z Johnem Malkovichem, choć poznanie i praca z nim, to na pewno wielkie przeżycie. John jest człowiekiem z teatru i to widać. Jest aktorem wspierającym partnera, grającym niejako „dla partnera” i to niezależnie czy kamera jest skierowana na niego czy nie. I to mimo tego, że John jest supergwiazdą i obecnie jednym z najwybitniejszych aktorów na świecie. Czułem to przed tym spotkaniem. „Pod osłoną nieba” Bertolucci’ego, to kolejny z moich ukochanych filmów. A teraz, po pracy z Johnem jestem tego pewny. Zawsze będę też wdzięczny za talent i oddanie mojej partnerce filmowej Gabrielli Moran, świetnie pracowało mi się również z bardzo znanym w Wielkiej Brytanii Jason’em Isaacs’em, islandzkim aktorem Ólafur’em Darri Ólafsson’em czy Martiną Gedeck znaną z niemieckiego laureata Oskara pt. „Życie na podsłuchu”. Świetne spotkania. Ale również wielkie wyzwanie i trud. Ujęcia były zaplanowane tak, że praktycznie każda scena to mastershot (scena, czasem nawet kilkunastominutowa, kręcona w jednym ujęciu, gdzie kamera podąża za aktorem). Kręciliśmy film zupełnie tak, jakbyśmy pracowali w teatrze – sześciominutowy przebieg sceny, która była bardzo emocjonalna i wymagająca, kręciliśmy w jednym ujęciu. Jeśli coś nie wyszło, kręciliśmy to jeszcze raz. Niektóre sceny miały i po dwadzieścia dubli. Kolejna trudność to to, że film „Winterreise” to film…muzyczny, gdzie obraz i sceny są komentarzem do cyklu pieśni Schuberta. Teksty aktorów padają tylko pomiędzy utworami. Jeszcze przed pandemią wytwórnia Deutsche Grammophon nagrała płytę z utworami Schuberta specjalnie na potrzeby filmu. Premiera płyty odbędzie się jednocześnie z premierą filmu. Prawdopodobnie na którymś z międzynarodowych festiwali filmowych wiosną 2025 roku.
ZD - Przed nami jeszcze jedna premiera, to film „Zaprawdę, Hitler umarł”.
MC - Tak, to moje kolejne spotkanie z Moniką Strzępką na planie filmowym. Alternatywna wersja Historii, w której miałem szczęście zagrać u boku mojej córki, debiutującej na dużym ekranie.
ZD - Chciałbym spytać jeszcze kiedy zaczął pan śpiewać. Śpiew stanowi dużą część pana pracy.
MC - Jeszcze przed szkołą, później na pierwszym roku miałem problemy ze słuchem i przestałem śpiewać z dnia na dzień. Dopiero później, Monika Strzępka i Jan Klata przekonali mnie, że powinienem do tego wrócić. Lubię śpiewać i spektakle w których mogę to robić, są dla mnie bardzo ważne. Wziąłem udział w dwóch produkcjach musicalowych : wspomniany wcześniej „1989” i „Lazarus” Jana Klaty, oparty na twórczości Davida Bowie. W tym drugim spektaklu, zainspirowany teledyskiem Bowie’go do utworu „Lazarus” postanowiłem zagrać cały spektakl z opaską na twarzy. Odebrałem sobie oczy jako jeden z atrybutów aktorskich. Mimo wszystko, dostałem za ten spektakl (oraz rolę w „Długu”, również w reżyserii Jana Klaty), jedno z moich najważniejszych wyróżnień, nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza przyznawaną przez miesięcznik „Teatr” za główną rolę męską. Stwierdziliśmy z reżyserem, że mając zasłoniętą część twarzy, można stworzyć rolę, która będzie mocna i będzie oddziaływać na publiczność. No i chyba mieliśmy rację. Choć najważniejsza w spektaklu jest po prostu wspaniała muzyka Bowiego . Efekt jego kilkudziesięcioletniej pracy jako artysty eksperymentatora.

ZD - Zapytam teraz o pana pracę w dubbingu. W ubiegłym roku wziął pan udział w nagrywaniu polskiej wersji językowej do kinowego hitu „Barbie”.
MC - Z dubbingiem miałem długo pewien problem - przeszkadzało mi, że ze względu na klauzule tajności producentów, aktor w trakcie nagrań niewiele wie o dubbingowanej postaci. Kiedyś dubbingowałem chyba doktora Doom w „Fantastycznej czwórce”. Dopiero w połowie nagrania domyśliłem się, nad jak ważną dla filmu postacią pracuję. Być może reżyser wiedział więcej, ja jednak dostawałem tylko uwagi typu – powiedz to mocniej, tu trochę głośniej, tu jest trochę za dużo itp. Może taki rodzaj pracy wynika też z tego, że reżyserzy chcą skrócić czas pracy nad filmem. Ja lubię wiedzieć w czym uczestniczę. Ale moja ostatnia praca nad rolą Kena w „Barbie” była wspaniałą zabawą. Mogłem obserwować pracę Ryana Goslinga nad tą rolą. Moim zdaniem jedną z jego najlepszych. Polubiłem dubbing, po tej pracy. Zresztą muszę dodać, że często, zwłaszcza w kreskówkach, polscy aktorzy grają lepiej niż ich amerykańscy odpowiednicy. Niewiele wiem o współczesnym dubbingu aktorskim, w Polsce, chyba ze względu na niechęć i przyzwyczajenia widowni (inaczej niż np. w Niemczech czy Czechach), jest to dość niszowa sprawa.
ZD - To prawda. We współczesnym dubbingu w pracy aktora doszła jeszcze ta trudność, że teraz aktor gra sam ze sobą.
MC - Tak. Każdy nagrywa osobno. Nie spotykamy się raczej na nagraniach z partnerami. Decydującą kwestią są pewnie pieniądze i czas. Bardzo ciężko byłoby nam zagrać scenę z aktorką czy aktorem, którzy tak jak ja, są pewnie zagonieni i zapracowani, pracując w teatrze, kinie, czasem również na uczelniach artystycznych. By przeżyć i utrzymać rodzinę, aktorzy często wszystkie te aktywności mieszczą w ciasnych ramach 24h. Ale to jest raczej znak czasów w jakich żyjemy i dotyczy każdego z nas, niezależnie od uprawianego zawodu.
ZD- Dziękuję bardzo za rozmowę.