(8 luty 1947)

Ewa Złotowska, zdjęcie Maciej Grochala (2023)
ZD – Pani Ewo, jak to się zaczęło?
Ewa Złotowska - Moja rodzina jest z dziada pradziada z Warszawy a ja się urodziłam w Zakopanem. Było to świeżo po wojnie. Mój ojciec zginął 30 sierpnia, wychodząc z kanałów. Powiedzieli mu, że można wyjść z kanałów, wojna się skończyła i na ulicy Kruczej zastrzelił go snajper. Moja mama, będąc ze mną w ciąży pojechała do Zakopanego gdzie mieliśmy schronienie na czasy wojny. I tak się tam urodziłam pod Giewontem. Jestem wcześniakiem, więc dlatego pewnie nie urosłam duża i wszystko u mnie jest trochę mniejsze. Z wykształcenia jestem muzykiem, skończyłam średnią szkołę muzyczną, byłam w klasie skrzypiec. Ale wtedy przestała mi ręka rosnąć, więc nie miałam już co grać. Nie mogłam podołać technicznie. Jeszcze w liceum występowałam na scenie z Danielem Olbrychskim. W „Zemście” Fredry on grał Papkina a ja Klarę. Do Batorego, naszego liceum, chodził też Maciek Englert. Po mojej maturze był nabór do Teatru STS. Były to eliminacje – trzeba było powiedzieć wierszyk, zaśpiewać piosenkę. STS tworzyli zawodowi aktorzy, tylko ja z jedną koleżanką byłyśmy amatorkami. Głównym reżyserem był tam Jurek Markuszewski a szefem muzycznym Marek Lusztig. W moim pierwszym przedstawieniu występowałam razem z Wojciechem Siemionem, a reżyserował to Wojciech Solarz. Ponieważ byli oni bardzo wymagający, były to takie moje pierwsze szlify w zawodzie. Teatr, kulisy gdzie trzeba było cicho się zachowywać, nie chrząkać, nie wycierać nosa przed wyjściem na scenę. To było wysoko postawione rzemiosło. Występujący tam aktorzy, poza świetnym warsztatem aktora posiadali przede wszystkim osobowość. Byli tam: Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Kalina Jędrusik, Halina Mikołajska, Zofia Merle, Jan Tadeusz Stanisławski – cała plejada wspaniałych aktorów. Swoje programy robił tu Wojciech Młynarski, Jerzy Gruza, Jacek Federowicz. Pamiętam, kiedyś był jakiś jubileusz Wojtka Młynarskiego i na scenie bukiet kwiatów miała mu wręczać sierotka. Ponieważ nie mieli wtedy na podorędziu sierotek, to ja miałam mu wręczać te kwiaty. Przebrali mnie w koronkowe majtki i dali monstrualnej wielkości bukiet kwiatów zza którego nie było mnie widać. Wchodzę a Wojtek już schodzi ze sceny, to ja za nim, ale widzę, że te nogi się cofają, to ja też się cofam i zrobiła się z tego taka zabawna miniatura. Po skończonych spektaklach wpadali do nas inni aktorzy na wódeczkę. Stałym bywalcem był Zbyszek Cybulski, Ela Czyżewska.

Zdjęcie Maciej Grochala
Kiedy już byłam w STS-ie, moje koleżanki z teatru poradziły mi bym zdawała na wydział piosenkarsko-estradowy, który był wtedy w szkole na Bednarskiej. Kiedy przystąpiłam do egzaminów spytali mnie:
– A ile ty masz lat dziecko?
- Dziewiętnaście – odpowiedziałam.
A pani dziekan Tomaszewska, która była mojego wzrostu – A ja myślałam, że dwanaście. A ty wiesz, że już większa nie urośniesz?
Nawet nie sprawdzili czy coś umiem. Powiedzieli, że osoby mojego wzrostu nie mają żadnych szans, że w teatrze nie znajdą dla mnie partnera. Że tylko Romek Kłosowski jest mojego wzrostu. Może spróbuj gdzieś indziej: we Wrocławiu otwierają szkołę aktorską,... może Kraków. To był rok 1965 i wszystko potoczyło się tak nagle. Wystąpiłam w STS-ie, tam zobaczyła mnie pani Stefania Grodzieńska, która zaprosiła mnie do Telewizji do serialu, nadawanego na żywo – „Szklana niedziela”. Była to pierwsza w historii telewizji polskiej komedia rodzinna. W trakcie programu telewizyjnego co jakiś czas pojawiała się „szklana rodzina” i dowcipnie komentowała dopiero co nadane programy. Moimi rodzicami w tym serialu byli Danuta Szaflarska i Andrzej Szczepkowski. Program ten pojawiał się na antenie TV co kilka tygodni i był wielkim przebojem. To tam mnie ćwiczyli i maglowali. Kiedy pojawiłam się w Telewizji, zaraz potem pan Jerzy Twardowski zaprosił mnie do dubbingu. W filmie Walta Disneya „Dzieci kapitana Granta” dubbingowałam Halley Mills. Przy tym filmie pracowałam obok legendy polskiej piosenki pana Andrzeja Boguckiego. Wspaniały, miły starszy pan. Pamiętam, że nie był zbyt towarzyski, był już schorowany, nosił mocne okulary, szkła były takie jak denka od butelek. Może też i dlatego nie był na luzie, bo musiał być nieustannie czujny – przecież dawał głos samemu mistrzowi – Maurice’owi Chevalierowi. Miał niesamowicie podobny głos do tego słynnego aktora, zupełnie jak bliźniak. Pan Jerzy Twardowski był bardzo twardym, zasadniczym i wymagającym reżyserem. Pamiętam, że kazał mi wziąć ołówek z gumką i czasem trzeba było w dialogach coś poprawić, tak by pasowało do kłapów. Był bardzo dokładny w pracy. To był taki reżyser „piła”. Może to nawet lepiej, że od początku pod taką twardą rękę wskoczyłam bo później już nie miałam kłopotów. Wtedy nasze dialogi nagrywaliśmy w tylu aktorów ilu było w danej scenie, nie tak jak teraz, że każdy nagrywa swoją ścieżkę dźwiękową. Przy jednym pulpicie stały i gwary grupowe i dialogi – bliższe i dalsze. Graliśmy ze wspaniałymi starszymi aktorami, mogliśmy ich podglądać i od nich się uczyć pracy w dubbingu. To była technika jak za króla Ćwieczka, ale miała też i swoje zalety. Dialog musiał być żywy, musiały być normalne dialogi, emocje. To było wspaniałe granie, choć czasami dostawaliśmy szału jak przy pulpicie stało z sześć osób, ze słuchawkami na uszach i wszyscy mówili swoje kwestie a nagle jedna osoba się pomyliła, zachrypiła lub zakaszlała i trzeba było całą sceną powtarzać od początku. To była ciężka praca, nie raz wychodziłam stamtąd porządnie spocona.

Zdjęcie Maciej Grochala
Moim następnym filmem w dubbingu była „Pollyanna”, również Walta Disneya i tu też zastępowałam głosowo Halley Mills. „Pollyannę” reżyserowała Maria Olejniczak - „Myszka”. Pracowało się z nią wspaniale, była bardzo miła, opiekuńcza, spokojna i podczas nagrań u niej nigdy nie dochodziło do jakichś nerwowych sytuacji. Myszka obsadziła mnie też w amerykańskim serialu dla dzieci „Przygody Jaimie McPheetersa” gdzie dubbingowałam młodego Kurta Russella. Występowałam też w głośnych angielskich serialach „królewskich” ale były to mniejsze role. Najwięcej męczyliśmy się pracując z Izą Falewicz, ona z kolei była bardzo precyzyjna, dokładna, u niej musiało być: ząbek w ząbek, kropka w kropkę. Narzekał Jan Kociniak a przecież dubbingowaliśmy Maję, która była kreskówką i te kłapy nie były tu tak ważne. Na początku lat siedemdziesiątych byłam głosem Pippi w serialu i filmach kinowych. Serial telewizyjny cieszył się tak wielka popularnością, że Estrada w Katowicach zrobiła specjalny program z udziałem Karela Gotta i ze mną przebraną za Pippi. Śpiewałam tam kilka piosenek. Sama Pippi była dla mnie męcząca do grania, ponieważ była wrzaskliwa. Po czterech godzinach nagrań, bo wtedy po tyle nagrywaliśmy, byłam wykończona. Ale jakoś przebrnęliśmy przez te przeszkody i kłody.
ZD – Pani rola jako Pippi stała się już legendarna i wydawało się, że trudno będzie ją przebić aż tu nadeszła „Pszczółka Maja”.
EZ - Każdy aktor musi mieć jakiś swój symbol który wsadza go do szuflady – mnie to też się zdarzyło. Ale dobrze. Byłam tą postacią i mimo, że robiłam wiele lepszych rzeczy i w teatrze i w dubbingu to wiele osób zapamiętało mnie jako pszczółkę. Często zostaję rozpoznana na ulicy i ludzie dziękują mi za to.
ZD – Jak to było z pani studiami? Studiowała pani w Leningradzie.
EZ – Tak. Zawsze marzyłam by wyjechać do Francji. Kochałam estradę francuską, Edith Piaf, Charlesa Aznavoura, wszyscy którzy tam występowali to były nieprawdopodobne gwiazdy. Marzyłam o tym by tam studiować reżyserię estrady, znałam język francuski ale mogłam tam wyjechać tylko prywatnie, co było niemożliwe ze względów finansowych. Od dziecka marzyłam by być aktorką i kiedy stało się jasne, że nie dostanę się do żadnego teatru, chciałam podeprzeć się reżyserią estrady. Udałam się do Ministerstwa, niestety, dostałam odmowę. Do Francji pojechało dwóch moich kolegów, którzy mieli jakieś plecy w ministerstwie a mnie powiedziano, że skoro chcę studiować reżyserię estrady to jest taki kierunek dla studentów z zagranicy w Związku Radzieckim, w Moskwie lub Leningradzie. Trochę popytałam wśród znajomych, z Moskwy zrezygnowałam od razu i dowiedziałam się, że jedna z najbardziej znanych uczelni na świecie w tym kierunku to właśnie ta uczelnia w Leningradzie – Leningradzki Państwowy Instytut Teatru, Muzyki i Kinematografii. Odsiedziałam tam cztery lata, opanowałam język i się pouczyłam. Ciekawostką jest to, że tam poznałam Putina. Był wtedy młodym chłopcem, ja miałam 30 lat, kiedy tam pojechałam. Spotkałam go w naszym konsulacie, on tam bywał. W niedziele odbywały się tam spotkania polskich studentów z różnych leningradzkich uczelni i konsul poprosił mnie, abym w ramach urozmaicenia życia studenckiego powystępowała tam przed nimi. Opracowałam program z piosenkami, później zaproponowałam im, że coś tam im poczytam, kupiłam zabawny kryminał Joanny Chmielewskiej i czytałam im to w odcinkach. Czytałam im to w takiej niedużej auli, siedziałam na małym krzesełku na końcu sali a po drugiej stronie były drzwi, które się zamykało na czas trwania spotkania. I te drzwi zamykał nikt inny, tylko Wołodia, młody, chudziutki ruski student. Ja go przez cały czas widziałam, był dokładnie naprzeciw mnie. Zauważyłam wtedy, że on nigdy nie pił. Kiedy spytałam – dlaczego ty nigdy nie pijesz? Usłyszałam wykręt – a bo ja prowadzę samochód. Pewno już wtedy pracował w KGB i pilnował nas. O Boże, co za znajomość – teraz to koszmar.

Ewa Złotowska, zdjęcie Maciej Grochala (2023)
Studia skończyłam w 1980 roku, wtedy zaistniał festiwal Solidarności a ja wpadłam jak żaba w pomidory – z tej Rosji do solidarnościowej Polski. Patrzono wtedy na mnie jak na czerwonego pająka a ja akurat nigdy nie interesowałam się polityką – do teraz. Miałam kłopoty ze znalezieniem pracy w teatrze, robiłam natomiast widowiska dla Estrady. Zaproponowano mi dyrektorską posadę w ZPRach. Tam było wszystko: teatry, kina, Cyrk, olbrzymie widowiska, występy w knajpach. Ja to wszystko musiałam oglądać, sprawdzać i kontrolować. Skutek był taki, że nie miałam już dla siebie czasu na nic. Co prawda miałam jakieś pojedyncze historie, że występowałam w kabarecie z Zenonem Laskowikiem, ale było tego bardzo mało, nie miałam wtedy nic takiego w czym mogłabym sama zaistnieć. Zrealizowałam wtedy piękne przedstawienie „O wieczornym żurawiu” Juini Kinoshity. Ten spektakl szedł w Teatrze Buffo. A partnerowali mi Stanisław Brudny i Artur Barciś. To jest bardzo znana opowieść w Japonii, opowieść o kobiecie żurawiu, która tka płótno w nocy ale nie wolno jej oglądać bo wtedy zamienia się w żurawia i odlatuje. A zaczęło się od tego, że biedny chłopiec znalazł żurawia ze złamanym skrzydłem i wziął go do chałupki. Dekoracje były piękne, na olbrzymim jedwabiu był namalowany horyzont, że właściwie już nic więcej nie trzeba było robić. Były też fantastyczne podświetlenia warsztatu tkackiego gdzie było widać, że ktoś tam to płótno robi. Słychać było stukanie tych młoteczków. Oprócz chłopca było tam dwóch chytrych sąsiadów. Dużo myśmy z tym przedstawieniem jeździli po Polsce. U nas wystawialiśmy to jako przedstawienie dla dzieci a w Japonii były to raczej przedstawienia dla dorosłych. Zresztą na podstawie tej historii powstała tam nawet opera. Przedstawienie to przeniosłam do Telewizji, ale zostało źle zrealizowane. Nie wyszło. Porobili skróty, powycinali i to w Telewizji gdzie są takie możliwości, ech... Wtedy skrzyknęłam dwóch moich kolegów i z Kaziem Mazurkiem i Jackiem Jodłowskim wyjechaliśmy do krajów arabskich na kontrakt, jako trio muzyczne. Ja odkurzyłam skrzypce, tańczyłam, śpiewałam po francusku. Byliśmy w Libanie, Syrii w Emiratach Arabskich... W Bejrucie, byliśmy dosyć długo, bo półtora roku. Później dostałam propozycję występów we Francji. Wróciłam jednak do Polski bo nalegała na to moja mama, która wtedy podupadała na zdrowiu, twierdziła, że ma raka. Kiedy przekraczałam granicę to strażnik wziął mój paszport do ręki i spojrzał na mnie jak na wariatkę – Co pani robi? Ale było już za późno się cofnąć. Oczywiście okazało się, że mama nie ma raka a ja zostałam w kraju. Odkopali wtedy w telewizji pszczółkę Maję i się znowu zaczęło. Robiłam dużo programów dla dzieci. Często było tak, że na spotkaniach w przedszkolu, każde dziecko chciało mnie dotknąć łapką, i kiedy trzydzieścioro chciało mnie dotknąć na raz to o mało mnie nie stratowały. Pamiętam, że wtedy ta pszczółka Maja tak mnie potwornie zmęczyła, wysysała ze mnie wszystkie soki.

Zdjęcie Maciej Grochala.
Wtedy dostałam telefon od jednej z moich koleżanek, która pracowała w Studio Opracowań Filmów na Niepodległości, że wchodzi do nas Canal +. Studio SOF było już wtedy w rozsypce, ponieważ ci starzy pracownicy albo poumierali, albo poszli na emeryturę ale Studio miało sprzęt do dubbingu brakowało tylko specjalistów. Zaproponowano mi pracę reżyserki. Pracowałam tam dla Canał + i trafiały mi się tam świetne filmy. Zrobiłam „Stalowe magnolie”, „Powrót do Howards End”, „Szaleństwo króla Jerzego”, „Rob Roya”, „Miasteczko Twin Peaks: Ogniu, krocz za mną”, „Wiedźmy”, „Szczęśliwy dzień”. Mnóstwo filmów, w tym filmy Oscarowe. Później zmieniła się dyrekcja i ... odeszłam stamtąd. Wtedy dostałam propozycję przejścia do Master Filmu. Przepracowałam tu ze dwa lata i odeszłam z dubbingu. Stwierdziłam, że zrobiłam tam wszystko co jest możliwe i pora pójść dalej.
Moją drugą miłością była przyroda, zwierzęta. Miałam dwanaścioro dzieci, począwszy od chihuahuay, która była do uśpienia bo urodziła się chora. Zabrałam ją do domu i u mnie żyła jeszcze czternaście lat. Miałam Nowofundlandy, dogi. Wszystko zbierane z lasu, z ulicy, porzucone przez ludzi. Przez długi czas pomagałam w schronisku dla zwierząt. Teraz już nie mam na to siły i możliwości ale ciągle jestem z nimi w kontakcie. Niedaleko, w Klarysewie mamy schronisko.
Kiedyś zadzwoniła do mnie pani z wiadomością, że zaprasza do Polski Szwedkę, behawiorystkę, która rozmawia ze zwierzętami. Uczy kontaktu ze zwierzętami. U nas jeszcze behawiorystyka nie istniała a psychologia zwierząt była moim konikiem od małego. Zostałam zaproszona na to spotkanie. Dwa razy nie udało mi się tam przyjechać . Zostało jeszcze ostatnie spotkanie z nią a mnie nakłaniano, że ona może już więcej do Polski nie przyjedzie. Miałam wtedy mały samochód Suzuki, no i pojechałam. Był to wieczór a ja wieczorami gorzej widzę. Wtedy na szosach pełno było tirów, bo nie było dla nich dróg. Było strasznie jeździć, bo wpychały się te tiry między różne samochody. To było w 2002 roku. Za Sochaczewem jest taka droga, która ma osiem zakrętów w lewo a potem dziesięć zakrętów w prawo. Przede mną jechał dostawczy żuk z plandeką. Nic nie widziałam bo te drogi są wąskie, chciałam wyjrzeć i w tym momencie byłam na szczycie zakrętu. Z drugiej strony jechał samochód. Mieliśmy zderzenie czołowe. Tamtemu nic się nie stało, tylko go obróciło a ja w tym moim samochodzie byłam zgnieciona jak kartka papieru. W ciągu roku miałam trzy operacje i zniszczono mi nerw strzałkowy. Nie czułam lewej nogi, była bezwładna. Za późno dostałam skierowanie na rehabilitację. Prawdziwy łańcuch koszmarów, u mnie nieszczęścia nie chodzą parami, u mnie nieszczęścia chodzą stadami. Kupiliśmy samochód, automat i mogłam jeździć. Nogę miałam niesprawną i przez parę lat nie mogłam chodzić. Dopiero później kilka kroków w butach na płaskim obcasie. Pomagałam sobie kulami.

Ewa Złotowska, Zbigniew Dolny i Ewa Kania, zdjęcie Maciej Grochala. (2023)
Kiedy Krysia Sienkiewicz złamała rękę, Ela Jodłowska zaproponowano mi zastępstwo za nią. Z Krysią Sienkiewicz znamy się jeszcze z STSu. Krysia była niewiele większa ode mnie a wołała do mnie - „mała”. I tak wróciłam do teatru.
Przez 13 lat grałam w „Klimakterium” i w „Dwóch połówkach pomarańczy” do których niedawno wróciłam po trzech latach przerwy. Najpierw był covid a później zachorowałam na paskudną chorobę – nazywało się to drżenie samoistne postresowe. Wszystko mi się trzęsło i głos mi się też trząsł. Straciłam swój głos, zapadały mi się samogłoski, to był koszmar. Później zmarł mój mąż, budowa nowej drogi rozwaliła mi ogród – działo mi się źle. Wtedy poszłam do szpitala, przeszłam operację na otwartej czaszce, coś tam pogrzebali, wstawili mi jakiś kapsel, pudełeczko i głos mi wrócił. Teraz już wróciłam na scenę, po trzech latach ciszy znów mam pracę.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Zbigniew Dolny (2023)