(22 styczeń 1948 )

Ewa Kania, zdjęcie Maciej Grochala
Kiedy ukończyłam liceum mieszkałam z rodzicami na ulicy Miodowej w Warszawie Na egzaminach wstępnych do PWST profesor Aleksander Bardini od razu zapytał- czy wybrałam tą szkołę dlatego, że miałam najbliżej? Rzeczywiście, miałam najbliżej ale i najbardziej mnie to kusiło. Kiedy zdawałam maturę miałam 17 lat i uważałam, że nie ma co tracić czasu – raz kozie śmierć. Uniwersytet był tylko trochę dalej ale polonistyka nie była dla mnie tak atrakcyjna. A do PWST dostałam się za pierwszym razem. Miałam wspaniałych profesorów. Opiekunem mojego roku była Ryszarda Hanin, wykładała Zofia Mrozowska, Stanisława Perzanowska, Zofia Małynicz i Kazimierz Rudzki, którego asystentem był Ryszard Baciarelli. W tym czasie jednym z wykładowców był też Zbigniew Zapasiewicz. Niestety, nie miał zajęć z moją grupą czego nie mogliśmy odżałować. Dużo zajęć mieliśmy z prof. Kazimierzem Rudzkim. Był on jednym z tych, którzy przekazywali nam mnóstwo praktycznych zasad wprowadzających nas w tajniki zawodu. To był niezwykły człowiek. Wspaniały, głęboki pedagog. Fakt, często żartował z nas okrutnie ale czuliśmy, że darzy nas wielką przyjaźnią.

Zdjęcie Maciej Grochala
Szkołę skończyłam w 1969 r. i jako jedna z pierwszych podpisałam umowę na angaż do teatru. Przyjechał do nas wtedy młody dyrektor Teatru z Lublina Kazimierz Braun i tak nas oczarował, że kilkoro z nas podpisało angaż u niego. Trochę nawet ja ich do tego namówiłam. Moją motywacją było też to, że tak bardzo chciałam się usamodzielnić, wyprowadzić z domu, dlatego przyjęłam pierwszą propozycję bez wahania. Później miałam obawy, co z tego wyniknie ale okazało się, że Kazimierz Braun był wielkiego formatu reżyserem. Obecnie prowadzi szkołę teatralną w Stanach Zjednoczonych Pokazywał nam zupełnie nowy teatr. Współpracowaliśmy z teatrem z Paryża gdzie byłam na aktorskim stypendium. Wtedy w Lublinie było niezwykle żywe życie kulturalne i niepotrzebnie obawiałam się, że ugrzęzłam na prowincji. Myliłam się. Występowałam wtedy w „Akcie przerywanym” Różewicza, „Szóstym lipca” Szatrowa, „Czasu jutrzennego” Czechowicza to były spektakle reżyserowane przez Kazimierza Brauna. Z nim też robiliśmy Ernesta Brylla „Kim ty jesteś czyli małe oratorium na dzień dzisiejszy”. W „Kordianie” Słowackiego wyreżyserowanym przez Adama Hanuszkiewicza w Lublinie zagrałam Laurę. W tym przedstawieniu mieliśmy elementy muzyczne. Pamiętam, że byłam bardzo wzruszona, głos mi nie drżał ale nogi mi się uginały z wrażenia. Później w roku 1972 przeniosłam się do Teatru Ziemi Mazowieckiej gdzie dyrektorował Aleksander Sewruk. Zagrałam tam rolę tytułową w „Pannie Maliczewskiej” Gabrieli Zapolskiej. Było to dla mnie duże przeżycie. Sama jestem raczej optymistką, a jej dramat mnie naprawdę przygnębiał. Kończyłam spektakl ciężko opierając się o krzesło i mówiąc:
- I to już tak całe życie? Psia krew! Całe życie.
Wracałam do domu i cały czas myślałam – co mam teraz zrobić ze swoim życiem. Przypłaciłam ten spektakl drobną depresją. Ale grałam też z Witkiem Dębickim w „Gwieździe Sewilli” w reżyserii Macieja Bordowicza, który po premierze powiedział mi, że poruszyłam głęboko jego serce i że zapowiadam się na dużą aktorkę dramatyczną.
Z kolei, kiedy zagrałam epizod w filmie „Kogel-Mogel”, miałam szczerą rozmowę z Romanem Załuskim który powiedział mi:
- Masz taki niefortunny zestaw: urodę do komedii a głos amantki Co ty z tym zrobisz, kobieto?
I to Załuski miał rację. Często odczuwałam w sobie taki dysonans.

Ewa Kania i Miriam Aleksandrowicz (zdjęcie Maciej Grochala)
W dubbingu zaczynałam dość wcześnie. Nie było wtedy takich castingów jak teraz, nie było tych prób głosów. W jakimś filmie radzieckim, nie pamiętam już jego tytułu, miałam wygłosić dwa zdania. Reżyserował to Jerzy Twardowski. Stałam sama w ciemnym studiu, tak strasznie mi zależało i ... te dwa zdania ... grałam przez pół godziny. Albo mówiłam za krótko, albo sztucznie lub było za mało emocji, albo było za cicho. Byłam załamana. Myślałam, że nikt nigdy mnie już nie zaprosi do żadnego dubbingu. Jeszcze nigdy nie wypadłam tak źle pod każdym względem. Jakoś później trafiłam do Zofii Aleksandrowicz. Byłam zdumiona, że ona zaryzykowała pracę ze mną. Zaprosiła mnie wtedy do roli Syrenki w czeskiej bajce „Córka króla wszechmórz”. „Babinka, dajte pozor, to je moj krab” – to była moja ulubiona kwestia. Strasznie mi się podobał czeski język. Byłam tam taką młodą, piękną, uroczą, dobrze wszystkim życzącą, łagodną morską księżniczką. Później ruszyło wszystko z kopyta - zagrałam sporo filmów z Zofią Dybowską Aleksandrowicz. Zaczęto też wtedy dubbingować amerykańskie seriale: w 1978 była „Pogoda dla bogaczy” gdzie dubbingowałam Kay Lenz. Grałam tam z Krzysiem Kolbergerem i Krzysztofem Kołbasiukiem. Później był świetny serial „Na wschód od Edenu” i „To tylko Manhattan”. I produkcje rosyjskie; Anna Karenina, Droga przez mękę. Grając w tych serialach nabrałam dużej pewności siebie dzięki temu zaufaniu jakim obdarzyła mnie Zosia. Wtedy jeszcze aktorzy grający główne role spotykali się z reżyserem i czasami oglądaliśmy wspólnie film, a później, jak już stałam przed mikrofonem to mogłam oddychać razem z tą graną postacią. Wtedy stawało się to bardzo łatwe, sprawiało wrażenie jakby to przepływało przeze mnie .Z Jerzym Kamasem, Marianem Kociniakiem, Piotrem Fronczewskim, Anną Seniuk w różnych filmach graliśmy całe strony tekstu bez zatrzymywania. Najbardziej cieszyły się z tego montażystki, bo miały o wiele mniej pracy. Odpowiedzialność takiego grania razem była jednak ogromna, , nie tak jak teraz – kiedy każdy aktor nagrywa swoją postać oddzielnie. Wtedy jak ktoś się sypnął to reszta kolegów musiała powtarzać razem z nim całą sekwencję. To wszystko sprawiło, że dubbingowi zawdzięczam bardzo wiele. Przede wszystkim uważność, umiejętność wypatrywania niuansów. Widzę co aktorka zrobiła z oczami, czy się usztywniła, czy jest rozluźniona, czy wykonuje jakiś ruch z którego ja później mogę czerpać przy opracowywaniu roli.. Operowanie językiem, przeniesienie drobnego akcentu, zmiany intonacji do postaci, co wcale nie wynikało wprost z tekstu zawdzięczam Zosi i temu jak ona potrafiła obserwować aktora. Zosia już później tak mnie znała, że kiedy widziała, że dwa razy pod rząd się sypnęłam, potrafiła powiedzieć:
- Widzę, że jesteś zmęczona. Chyba nic z tego nie będzie. Kończymy na dziś.
Potrafiła zauważyć, że powoli „odpływam” i że dalsza praca będzie już kulała. Pracowało się z nią fantastycznie. Można było mieć do niej ogromne zaufanie ogromne, czuło się komfort pracy.

Ewa Kania i Zdzisław Salaburski podczas pracy nad dubbingiem do serialu "Pogoda dla bogaczy" (1979)
Inaczej się pracowało z panią Izą Falewiczową, praca z nią była świetna ale człowiek musiał uodpornić się na jedno- po trzech stronach nagranego tekstu, ona nagle mówiła – wiesz, tam była taka jedna kwestia, wróćmy do tego momentu. A tu już poszło 2 minuty zrobionego filmu. Pani Iza była niezwykle dokładna i skrupulatna. Pracowałam też z Urszulą Sierosławską przy serialu rysunkowym „Czarnoksiężniku z krainy OZ”. Grałam tam wróżkę i w pewnym momencie ona poprosiła mnie bym nagrała kilka zdań za chłopca, który nie przyszedł wtedy na nagrania. Zgodziłam się. I tak się zaczęła ciężka harówka, po prostu masakra! Ja wtedy jeszcze nie umiałam dobrze grać dziewczynek a co dopiero chłopca. Wtedy grywałam głównie w tych filmach „ludzkich” a nie animowanych. Później okazało się, że ten chłopak to była jedna z dużych postaci w serialu i tak musiałam się wtedy męczyć do końca.

Od lewej: Henryka Biedrzycka - reżyser dubbingu, Piotr Adamczyk i Ewa Kania podczas pracy nad serialem "Star Trek" w Master Filmie. Zdjęcie Urszula Ziarkiewicz-Kuczyńska.
Trafił nam się film koreański „Legenda o Ondalu”, wtedy trzeba było się nauczyć rytmu wypowiadanych słów. Trzeba było uważnie trafiać w początek i koniec wypowiadanych słów. Kiedyś też miałam okazję reżyserować japońską mangę w Master Filmie. To było wyzwanie. Ich sposób rysowania pełen przerysowanej ekspresji, sposób poruszania się, język jakim posługują się postacie przełożyć na język polski i naszą wrażliwość, konwencję zachowań.
Kiedy już weszły castingi głosowe, wygrałam taki na głos Michelle Pfeiffer w filmie „Wydział Rosja”. Dubbing ten jeszcze w SOF reżyserował Krzysztof Kołbasiuk. Później kolejny film z Michelle Pfeiffer dostała do opracowania Henryka Biedrzycka i uznano, że skoro już ją zagrałam to zagram w tym. Pani Henryka nie bardzo w to wierzyła i zarządziła kolejny casting na rolę w „Wieku niewinności”. Też go wygrałam. Później przyszły role w kolejnych filmach z tą aktorką „Szczęśliwy dzień” i „Frankie i Johnny”. Nastąpił kolejny casting i też go wygrałam. Tak więc stałam się specjalistką od dubbingowania Michelle Pfeiffer.

Ewa Kania i Rafał Maria Kowalski - współwłaściciel Master Filmu. Zdjęcie Urszula Ziarkiewicz-Kuczyńska.
Reżyserką zostałam dzięki koleżance Karinie Szafrańskiej, która wtedy założyła studio dubbingowe Sonica. Było to drugie prywatne studio dubbingowe po Kobarcie. Reżyserowałam wtedy serial animowany „Bobaskowo”, gdzie postaci rysowane jako dzieci, grali dorośli aktorzy swoimi dorosłymi głosami. Był przezabawny.
Pamiętam jak wtedy ludzie byli spragnieni dubbingu i aktorzy chętnie podejmowali się tej pracy. Pamiętam jak Lucyna Malec, Jacek Bończyk, January Brunov i inni, chcieli to grać i jak świetnie się bawiliśmy. Wtedy mieliśmy trudną sytuację w Teatrze Nowym, gdzie w dramatycznych okolicznościach zwolniono dyrektora. Postanowiłam zrezygnować z grania w teatrze. Nie miałam już sił i nerwów. Dubbing stał się wtedy moją przystanią i ostoją. Odbyło się to kosztem Teatru Polskiego Radia. Radio pokochałam wcześniej ale kiedy zaczęłam reżyserować dubbingi, musiałam często odmawiać nagrań w radyjku. A czas płynął, przyszło nowe pokolenie reżyserów i oni właściwie zapomnieli o mnie. Dopiero teraz, po latach wracam do studia radiowego, gdzie jest wspaniały komfort pracy. Mamy tu coś, co było kiedyś w dubbingu- praca w gronie aktorów, gdzie jeden drugiego może nakręcać i wprowadzać nowe barwy do dialogu. Radio daje większe możliwości kreowania ról aktorskich. Oczywiście jest tam reżyser, który czuwa nad wszystkim i jak mu się coś nie podoba to koryguje grę ale generalnie aktor ma dużo większe pole kreowania postaci niż w dubbingu.

Maciej Grochala - Fotograf, Ewa Kania i Zbigniew Dolny (2022)
Ostatnio dużą przyjemność sprawiła mi rola w animowanym „Wiedźminie: Zemście wilka” gdzie grałam Lady Zerbst. Reżyserowała to Ela Kopocińska i dubbing ten spotkał się z bardzo dobrym odzewem ze strony widzów.
Teraz przy powstawaniu dubbingu bardzo skrócony jest etap przygotowań. Aktor wchodzi do studia i trzeba polegać na tym co reżyser ci powie i na tym co wypatrzysz na bieżąco z ekranu. W filmach są bardziej wyraziste postacie, w serialach jest trochę inaczej postacie są chyba bardziej jednowymiarowe. Ale był taki serial animowany „Star Butterfly kontra siły zła”, reżyserował Wojciech Paszkowski. Zagrałam królową, w której była pełna paleta emocji. Była dobra i zła, wesoła i podstępna, uczuciowa i okrutna, miewała też niezbyt królewskie przygody. Czasami sama się zaśmiewałam do łez z jej odzywek i reakcji. No i na koniec moja sztandarowa rola dubbingowa - Chip w różnych serialach z Myszką Miki. Żartuję sobie, że będę tą wiewiórką do końca moich dni. Dzieciaki czasem proszą, żebym powiedziała coś głosem Chipa. A ja oczywiście gram to normalnym moim głosem, który później jest przetwarzany . Dawno temu, kiedy po raz pierwszy Myszka Miki trafiła u nas do dubbingu, operator dźwięku Jerzy Januszewski obliczył na ile przyspieszyć dźwięk w polskim dubbingu. Było to o tyle istotne, że nie mogliśmy użyć amerykańskiego przyspieszenia dźwięku. Stosując go nasz język polski przestawał być czytelny. Pamiętam pierwszy casting do tej roli i była to naprawdę bardzo trudna praca. Przecież nikt z nas jeszcze nie wiedział jak to zrobić. Polegaliśmy na mistrzowskim opanowaniu warsztatu Jurka Januszewskiego. Po pierwszych nagraniach porównywaliśmy oryginalny dźwięk amerykański z polskim dubbingiem i stała się rzecz zdumiewająca, kiedy puściło się te taśmy z wolniejszą prędkością to tylko zmieniał się język a barwy głosów były takie same. Takie to są dubbingowe niespodzianki.
W historii mojej pracy z mikrofonem zdarzało mi się też podkładać głos w postsynchronach za inne polskie aktorki. Największym wyzwaniem było podłożenie głosu do postaci, którą zagrała w serialu Filipa Bajona „Biała wizytówka” Maria Gładkowska. Niestety, nie umieszczono informacji o tym w napisach końcowych. Przy podobnej okazji poznałam Krzysztofa Kieślowskiego. Miałam do zagrania kilka kwestii w dwóch scenkach. Kieślowski był na nagraniu i osobiście mi podziękował. Byłam zdziwiona, że przykładał wagę do takiego drobiazgu. Okazało się, że jakiś czas potem zaprosił mnie do zagrania rólki w „Dekalogu”. To był niezwykły człowiek i niezwykły twórca.
Niedawno podjęłam decyzję o zakończeniu mojej działalności reżyserskiej w Dubbingu. Przyznaję, że, wpływ na tę decyzję miała śmierć Miriam Aleksandrowicz.
Uznałam, że to koniec pewnej epoki dla polskiego dubbingu. Teraz dużą przyjemność sprawia mi granie u kolegów, którzy zaczynali karierę aktorów dubbingowych w filmach przeze mnie reżyserowanych. Taki jest porządek rzeczy!

Ewa Kania, zdjęcie Maciej Grochala.