(19 kwiecień 1949)

Tomasz Marzecki (zdjęcie Maciej Grochala)
ZD - Panie Tomaszu, co sprawiło, że został Pan aktorem?
TM – Kiedy byłem w liceum, w klasie maturalnej, poproszono mnie abym zrobił program na Dzień Nauczyciela. Zrobiłem ten program razem z kolegą. Wymyśliłem, że będą to parodie naszych nauczycieli. Część kolegów siedziała w ławkach na scenie a ja z kolegą udawaliśmy naszych nauczycieli parodiując ich. Odbiło się to szerokim echem w szkole i potem poproszono mnie o zrobienie akademii na 50-tą rocznicę Rewolucji Październikowej. To był 67 rok. Mówiłem wtedy wiersz:
„... Rok 17, jesień, mgły jak białe welony snują się po ścierni
kurzą kominy chat biednych i małych.
Nad Rosją carską zawisł jak groźba październik....”
Po słowach „jak groźba” zawisł nade mną brak tekstu. Zapomniałem co jest dalej. A jak to bywa na takich akademiach – koledzy grali w okręty, koleżanki malowały sobie paznokcie, na sali toczyły się rozmowy, więc nikt nie słuchał co ja mówię. I kiedy huknąłem „ Nad Rosją carską zawisł jak groźba październik!” – zrobiła się cisza. Ja w panice – co mam dalej mówić? I w tym momencie zauważyłem reakcję kolegów – przestali grać w okręty. Dziewczyny przestały malować paznokcie. Wszyscy wpatrzeni we mnie. Absolutna cisza. Nie pamiętam już ile ta cisza trwała, bo cisza zawsze trwa dłużej niż rzeczywiście. W pewnym momencie przypomniałem sobie tekst i zacząłem mówić, ale już do końca na sali była absolutna cisza. To było dla mnie szokiem. Po raz pierwszy zetknąłem się z czymś takim jak cisza działa na człowieka. Oni, oczywiście byli przekonani, ze zapomniałem, że sypnąłem się i byli ciekawi co będzie dalej – ale to napięcie zostało do końca. Później moje panie od polskiego pogratulowały mi – Zrobiłeś naprawdę rzecz niesłychaną, bo po raz pierwszy podczas akademii październikowej była absolutna cisza na sali gimnastycznej. To właśnie moje panie od polskiego zobaczyły we mnie jakiś potencjał na aktora i usilnie namawiały mnie bym zdawał do Szkoły Teatralnej.

Tomasz Marzecki (foto Maciej Grochala)
Mój ojciec chciał bym zdawał na Prawo na Uniwersytecie, ja jednak wybrałem PWST. Kiedy odpadłem na ostatnim etapie egzaminów poszedłem zdawać na SGPIS, gdzie egzaminy były w późniejszym terminie. SGPIS było dla mnie ratunkiem przed wojskiem. Kiedy przeszedł jesienny pobór do wojska, przeszła mi też ochota do studiowania na tej uczelni. Wtedy prorektor Baczyński skierował mnie do Wojtka Boratyńskiego, który studiował wtedy na wydziale reżyserii i prowadził Teatr Sigma na Uniwersytecie. Dostałem propozycję występowania w tym Teatrze. Moje studiowanie na SGPIS w większości czasu to były próby w teatrze. Naszą pierwszą premierą był „Ksiądz Marek” Juliusza Słowackiego.
Kiedy porzuciłem studia na SGPISie postanowiłem zdawać ponownie do Szkoły Teatralnej. Przypadkiem dowiedziałem się, że moi kuzyni są spokrewnieni z Janem Kobuszewskim. Skontaktowali mnie z nim i on zgodził się udzielać mi konsultacji. Grał wtedy rolę Papkina w Teatrze Narodowym a ja przychodziłem do niego na konsultacje. Odbywało się to podczas przedstawienia. Kobuszewski zeskakiwał ze sceny i w garderobie rozmawialiśmy o kulturze słowa, o mówieniu, o interpretacji itp. Miałem z nim takie trzy spotkania. Okazały się one bardzo owocne. Pan Jan uświadomił mi wtedy mój błąd – mówiąc pozbywałem się tekstu. Nie potrafiłem mówić normalnie, prawidłowo artykułować słowo – mówiłem tak jak prawie każdy młody człowiek – szybko, aby tylko pozbyć się wyuczonego tekstu. Janek Kobuszewski uświadomił mi, że nie na tym to polega. Pamiętam jak mówiłem mu tekst listu Sobieskiego do Marysieńki – „ Najśliczniejsza, najwdzięczniejsza i najukochańsza Marysieńku, jedyny serca mego panie!”. Janek nauczył mnie celebrować ten tekst. Pamiętaj – mówisz staropolszczyzną, każda zgłoska musi dotrzeć do słuchacza. Tak mnie przygotował do egzaminu, że zdałem z drugą lokatą. Pierwszym moim wspaniałym pedagogiem w szkole aktorskiej był Marian Wyżykowski. Przez dwa i pół roku, do czasu swojej śmierci, był opiekunem mojego roku. Później przejął nas Ignacy Gogolewski. Gogolewski później został dyrektorem Teatru Śląskiego i do swojego Teatru ściągnął sześciu aktorów z naszego roku – Marka Kondrata, Krzyśka Kolbergera, Maćka Szarego, Ewę Dałkowską, Ewę Bajon i mnie. I w tych Katowicach zagrałem rekordową ilość przedstawień w miesiącu – 56 przedstawień. Grałem w „Hyde Parku” Adama Kreczmara w reżyserii Zbyszka Bogdańskiego, jednocześnie grałem w „Kronikach królewskich”. W pierwszej scenie „Kronik” grałem Jagiellończyka, po czym w garderobie zrzucałem kostium i biegłem ulicę dalej na małą scenę teatru śląskiego gdzie grałem w „Hyde Parku”. W ten sposób w niedzielę potrafiłem zagrać pięć przedstawień, ponieważ jeszcze na poranku, na dużej scenie grałem w bajce. Później popołudniówka „Kronik królewskich”, popołudniówka „Hyde Parku” i dwa przedstawienia wieczorem. Był to bardzo intensywny okres mojej pracy w Teatrze. Wszyscy uwielbialiśmy Gogolewskiego – to był wspaniały człowiek, znakomity pedagog i wyrozumiały dyrektor.
W szkole także wielkimi autorytetami dla mnie był Aleksander Bardini i Zofia Mrozowska z którą też miałem zajęcia. A mistrzynią od spraw artykulacyjnych była pani profesor Halina Drohocka, to właśnie jej zawdzięczam swój puryzm językowy. W swoim środowisku nazywany jestem purystą językowym. Skąd mi się to wzięło? Nie mam pojęcia.

Zdjęcie Maciej Grochala
ZD - Przeglądając Pana dorobek artystyczny, widzimy, że przez ponad 30 lat występował Pan w jednym Teatrze.
TM – Przez rok występowałem w Teatrze Śląskim a później wyjechałem do Stanów na swój ślub, z którego uciekłem. Uciekłem z Teksasu do Chicago i tam byłem ponad rok, gdzie zresztą ożeniłem się z amerykanką. Później wróciłem z żoną do Polski bo mnie zmęczyły Stany. Tu okazało się, że aby dostać kartę stałego pobytu zażądano od niej by zdała paszport amerykański. Ona nie chciała tego zrobić, więc ustaliliśmy, że ona wróci a ja później dojadę. Ale tak się nie stało bo zacząłem grać w Teatrze Studio Dantego. Kiedy Leszek Herdegen odszedł ze Studio do Teatru Powszechnego do Hubnera, Szajna zaproponował bym zastąpił Herdegena. Propozycję przyjąłem i zagrałem Dantego około tysiąca przedstawień w Polsce i za granicą. Bardzo dużo podróżowaliśmy z tym przedstawieniem. Mało grałem np. w filmach gdyż Szajna nie puszczał mnie – jak mogę cię puścić skoro za chwilę jedziemy np. do Nowego Jorku czy na festiwal do Paryża. To sprawiło, że zrezygnowałem z działalności filmowej. Kiedy miałem zdjęcia do filmu byłem przerażony, że tracę czas. Na planie filmowym to głównie się siedziało, paliło papierosy i czekało na ujęcie by w końcu powiedzieć trzy lub cztery zdania. Stwierdziłem, że film nie był moją pasją.
ZD – Proszę powiedzieć co wpłynęło na to, że wybrał Pan teatr Szajny.
TM – Ze Stanów wróciłem w maju i zastanawiałem się do jakiego teatru pójść. Planowałem już we wrześniu zacząć pracę w teatrze. W tym okresie moim bliskim przyjacielem był Marek Kondrat, jeszcze nie zdążyłem wtedy wynająć mieszkania i mieszkałem u niego. Jego żona była wtedy w ciąży i żeby było śmieszniej, spaliśmy wtedy w jednym łóżku we trójkę – bo było tam tylko jedno łóżko. Rozmawiałem wtedy z Markiem gdzie się zatrudnić. Miałem już propozycję angażu do Teatru Dramatycznego – Holoubek widział nas w „Kronikach królewskich” i zaproponował Markowi i mnie angaż u siebie. Kolberger i Marek wrócili po roku do Warszawy a ja wyjechałem do Stanów. Podczas jakiejś rozmowy z Markiem powiedziałem mu, że jestem zafascynowany Szajną i jego wizją teatru. Zobaczyłem właśnie wtedy „Dantego” a było to tuż po premierze, którą mieli we Florencji. Na to Marek: - To co za problem. Idź do Szajny!
I poszedłem do Szajny na rozmowę. Opowiedziałem, że byłem w Teatrze Śląskim przez rok a on na to: - Tak, widziałem pana. (Okazało się, że był na tych przedstawieniach zaproszony przez Gogolewskiego.)
- I co, chciałby pan zaangażować się do mnie?
- Tak. Jestem zafascynowany pana wizją teatru.
- Więc dobrze, za pięć minut będzie umowa, tylko dam znać sekretarce.
I tak się stało. Zostałem aktorem Szajny. Trzy miesiące później okazało się, że Leszek Herdegen nie mógł dłużej grać Dantego, kolidowało to z jego planami w Teatrze Powszechnym i Szajna postanowił zrobić zastępstwo i zaproponował tę rolę mnie. Tak zostałem Dantem i grałem go przez dziesięć lat.

Tomasz Marzecki Dante 20 kwietnia 1974 Teatr Studio (Warszawa) Fot Stefan Okołowicz (ze zbiorów Państwowego Instytutu Teatralnego)
Pod koniec grania Dantego, kiedy dyrektorem administracyjnym został Waldemar Dąbrowski, pewnego dnia obwieścił nam, że wystąpimy z tym przedstawieniem w Teatrze na Tagance w Moskwie. Byłem szczęśliwy, zjeździliśmy z tym przedstawieniem cały świat ale w ZSRR jeszcze nie byliśmy. Wreszcie będę mógł się spotkać z moimi przyjaciółmi, z Wysockim, Michałkowem, z jego bratem Andriejem Konczałowskim. Nie muszę dodawać co się działo kiedy się z nimi zobaczyłem, za kołnierz nie wylewaliśmy. To było szaleństwo, ale odbiór naszego przedstawienia był wspaniały. Później pojechaliśmy z nim do Jerewania, graliśmy Dantego w Armenii. Po raz pierwszy widziałem że nie było już miejsc na widowni i ludzie stali po bokach przez całe przedstawienie. A sceny „rozbierane”, tzn. kiedy gołe Meduzy walczyły z balonami to było dla Gruzinów czyste szaleństwo. Wtedy też byłem tłumaczem Szajny, gdyż tam na ulicy można było się wtedy porozumieć po angielsku. Było dla mnie szokiem, że można było się tam ze zwykłymi ludźmi na ulicy porozumieć po angielsku, francusku i po niemiecku. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie tam taka długa na 500 metrów, parkowa aleja gdzie po bokach stały stoły szachowe. Wszystkie zajęte przez starszych panów, którzy grali w szachy. Po naszych spektaklach było jeszcze spotkanie z publicznością gdzie tłumaczyłem pytania od widzów i proszę sobie wyobrazić – nikt nie wyszedł z sali. To było wspaniałe przeżycie. Podczas jednego z takich spotkań zarecytowałem któryś ze swoich wierszy. Podszedł do mnie dziennikarz i spytał czyje to.
– To mój wiersz.
- A czy mógłbym go dostać?
I tak mój wiersz ukazał się tam w jakimś piśmie, oryginał i obok tłumaczenie na język ormiański. A to, że zacząłem pisać wiersze, zawdzięczam Szajnie. Byłem pod wrażeniem skrótowości teatralnego języka Szajny. Potrafił on w kilku zaledwie słowach, w kilku akcjach scenicznych zawrzeć ogromną treść. Do tej pory mam oryginalny scenariusz Dantego Szajny, który porównywałem z „Boską komedią” i to uświadomiło mi jakim artystą trzeba być by z tak ogromnego dzieła wyciągnąć jego kwintesencję. Już pierwszy monolog:
„W życia wędrówce, na połowie czasu
straciłem z oczu cel wybranej drogi.
Opowiem świata rzeczy tajemnicze,
nie wiem jak w one zaszedłem drogi
w chwili gdy ścieżki poniechałem prawej.
Świata pra miłość wiecznym pchnęła mnie szlakiem.
Urodziłem się nie pomnę kiedy.
Oto ginę z trwogi.
Dopomóż...”
Ten monolog w oryginale jest na trzy strony książki, a on z tych trzech zrobił taki początkowy monolog, który mówi o wszystkim. I to mnie zafascynowało. Szajna sprowokował mnie do pisania. On ze swoją skrótowością teatralną nauczył mnie inaczej patrzeć na sztukę, na życie, czy też sztukę życia.
Później jak Szajna odszedł zostałem u Grzegorzewskiego. U Szajny z Wieśkiem Drzewiczem grałem „Dobrodzieja złodziei” , grałem Jazona w „Medei” na Małej Scenie i wiele innych znaczących ról. Teatr był moją pasją, kochałem teatr. Co prawda zagrałem w kilku filmach ale były to raczej przypadki towarzyskie. U Stasia Różewicza zagrałem bo byłem jego asystentem kiedy robił „Puszkę Pandory” w Teatrze Studio. Kiedy zaproponował mi rolę w filmie „Kobieta w kapeluszu” nie wypadało mi odmówić. Zagrałem też u Gerarda Zalewskiego w filmie „Znaki zodiaku”.

Zdjęcie Maciej Grochala
ZD – Panie Tomaszu spytam teraz o dubbing.
TM – Do dubbingu trafiłem jeszcze jako student. Byłem na czwartym roku studiów, kiedy poznałem panią Zofię Dybowską-Aleksandrowicz. To ona jako pierwsza zaprosiła mnie do studia. Wtedy przy dubbingu pracowało się zupełnie inaczej. Mikrofonów było tyle ilu aktorów występowało w danej scenie. Ekran był ogromny, dźwięk był nagrywany na taśmę magnetyczną. Trzeba było szanować materiał, bo mało tej taśmy było i musieliśmy być precyzyjnie przygotowani. Ta praca bardzo mi się spodobała. Trzeba być muzycznie uzdolnionym żeby pracować w dubbingu.
ZD – Od pana pierwszego usłyszałem tę uwagę. To jest właśnie to na co ja zwracam szczególną uwagę w dubbingu – na rytmikę, melodykę wypowiadanych kwestii – to są rzeczy których mi teraz bardzo brakuje .
TM – Bo nikt teraz tego nie uczy. Kiedy byłem reżyserem dubbingu w Eurocomie to uczyłem tego. Uczyłem wrażliwości muzycznej, bo od tego się zaczyna. Mówiłem, że jeśli o jedną sekundę spóźnisz wejście to o jedną sekundę musisz później skończyć. Wtedy wystarczy tylko przesunąć dźwięk o tą jedną sekundę. Kiedy ja zacząłem reżyserować to ta technika już zupełnie się zmieniła. Moją zasadą jest też to, że uważam iż aktorowi w dubbingu nie należy przeszkadzać. Kiedy ja nagrywam swoje kwestie jako aktor w dubbingu, to najpierw proszę reżysera by puścił mi fragment oryginału, bo muszę usłyszeć jakim dźwiękiem to jest mówione. Słucham początek kwestii i później koniec. Środek proszę by mi wyciszono i wtedy mówię. Wtedy wiem, że interpretacja dialogu jest moja. Tak było kiedy w grze komputerowej „Gothic” grałem Xardasa. Po jakimś czasie dostałem list gratulacyjny z wytwórni ze Stanów w którym napisali, że Xardas w wykonaniu Polaka jest najlepszym ze wszystkich wykonań tej gry na świecie. Okazało się, że w oryginale głos Xardasa nie podkładał aktor zawodowy, ale naturszczyk z paradokumentu. Kiedy to usłyszałem po raz pierwszy, z dwadzieścia lat temu, to byłem przerażony. Wszystkie kwestie były wygłaszane na jednym dźwięku, bez emocji, bez niczego. Dzięki mojej interpretacji powstał zupełnie inny Xardas. Ale to właściwie dotyczy każdego filmu animowanego, natomiast zupełnie inne podejście jest do filmu z aktorami. Wtedy trzeba zgrać mimikę, która jest szalenie ważna bo reakcje poznajemy po mimice. Wtedy też dźwięk musi być zbliżony do oryginału. Ja ubóstwiałem grać animowaną postać Pepe le Pen, tego francuzika, podrywacza. Kochałem tą postać. Mówiłem go takim wyższym dźwiękiem z charakterystycznym francuskim „r”. Ta postać sprawiała mi ogromna frajdę, bawiłem się tym. Bo tym też trzeba się bawić.
ZD – O ile poziom artystyczny dubbingu kreskówek u nas jest na najwyższym poziomie to mamy ogromny problem z dubbingiem w tzw. filmach „ludzkich”.
TM – To wszystko można zgrać. Problemem jest tylko system kształcenia młodych aktorów. Ja w pewnym momencie przestałem chodzić do teatru. Pamiętam jak byłem na przedstawieniu w Teatrze Dramatycznym gdzie grali młodzi ludzie. Zgodnie z zasadą obowiązującą nas aktorów, nie możemy siadać do pierwszych siedmiu rzędów. Chodzi o to, że jak jesteś aktorem to by nie deprymować kolegów, siadasz najbliżej w ósmym rzędzie. I podczas tego przedstawienia, usiadłem w ósmym rzędzie i nic nie rozumiałem. Wtedy przesiadłem się do rzędu czwartego i ... nic nie rozumiałem. Wkurzony, przesiadłem się do rzędu pierwszego i ... wyszedłem. Wyszedłem ponieważ oni mamrotali a to jest wynikiem ich kształcenia. Młodzi aktorzy nie wiedzą jak się wychodzi na scenę, mnie uczono, ze jak wychodzisz z prawej kulisy, patrząc od strony widza, to wychodzisz prawą nogą. Pierwsza idzie prawa noga bo musisz być odsłonięty. Jak klękasz i masz widza po lewej stronie to nie klękasz na prawym kolanie, tylko na lewym by być odsłoniętym do widza. W tej chwili tych zasad się nie przestrzega. Teraz nie jestem w stanie oglądać filmów polskich bo nie rozumiem co oni mówią. I zaznaczam, że nie jestem głuchy. Większość aktorów teraz mamrocze. Nagminne jest też używanie rusycyzmów – „czemu” a przecież po polsku jest „dlaczego”. Po tym spektaklu w Dramatycznym poszedłem do Teatru Polskiego na „Wyzwolenie” w reżyserii Anny Augustynowicz. Po tym przedstawieniu, okrzykniętym jako fenomenalne, powiedziałem, że moja noga w teatrze nie postanie. Znam „Wyzwolenie” bardzo dobrze ale czy ja mam się domyślać o czym koledzy mówią? I co mówią, bo tak bełkoczą, że nie sposób ich zrozumieć. Teraz nikt aktorów nie uczy tzw. „szeptu aktorskiego”. Nas tego uczono i jak mówiłem szeptem to słyszał mnie ostatni rząd na widowni. Kiedy ja studiowałem mieliśmy taki przedmiot „impostacja głosu”, prowadził to profesor Aleksander Michałowski. Uczyliśmy się emisji głosu. Jak mówić wyżej, jak mówić niżej – w tej chwili tego nie ma. Uczono nas mówić falsetem ale też pełnym basem. To były fascynujące zajęcia.

Zdjęcie Maciej Grochala
ZD – Która z dubbingowanych postaci przyniosła panu największą satysfakcję? Przyznam się, że moją ulubioną jest postać Szan Yu, przywódcy hord mongolskich z „Mulan”.
TM – W dubbingu zagrałem już tyle postaci, że prawdę mówiąc nawet nie pamiętam co grałem. Spotykały mnie natomiast zabawne sytuacje z tym związane. Kilkukrotnie byłem rozpoznawany po głosie – „O! Patrz to Xardas.” Nie bardzo wiedziałem o co chodzi, dopiero mi syn wytłumaczył, że to postać z gry komputerowej „Gothic”. Gry, która po latach stała się kultową a ja tam użyczałem głosu głównemu bohaterowi. Jest jednak jedna postać, która zapamiętałem z tego ogromu postaci które dubbingowałem, był to Swackhammer, zły przywódca z kreskówek w filmie „Kosmiczny mecz”. Malutki złośliwy kurdupel, taki kaczor mówiący niskim chrapliwym głosem.
ZD – Panie Tomaszu, wróćmy na chwilę do pana wierszy.
TM – Kiedyś poproszono mnie o to bym przez miesiąc recytował swoje wiersze w „Lecie z radiem”. Drugi miesiąc recytowałem klasykę liryki. Wiersz „Samokrytyka” nie poleciał w audycji, gdyż cenzor stwierdził, że ten wiersz nie może pójść na antenę bo jest jawnym odniesieniem do dzisiejszych czasów. To był 1986 rok. Ostatecznie skreśliłem tylko tytuł a Tadeusz Czarnecki załatwił innego cenzora i wiersz przeszedł. Kiedy opowiedziałem tę historię Gogolewskiemu i zarecytowałem mu go, on stwierdził – przecież to jest o naszym zawodzie. Dokładnie, to miałem na myśli, w pewnym momencie przez wykształcenie, przez życie, staję się na scenie kimś innym ale mimo, że jestem kimś innym, ciągle jestem człowiekiem.
„Samokrytyka”:
Jestem człowiekiem
dobrze urodzonym,
dobrze wychowanym,
dobrze wykształconym.
Stopień inteligencji – dobry,
zasób wiedzy – niewielki,
niecierpliwy,
zabiegany bez specjalnego powodu,
mam imię, nazwisko, rodzinę, dzieci,
dużo wątpliwości,
coraz mniej wiary.
Z czasem staję się bezimienny,
kupuję myśli, słowa, życie
za pieniądze zarobione na cudzych myślach i słowach.
Tracę własne zdanie,
dobre urodzenie,
dobre wychowanie,
dobre wykształcenie.
Staję się nikim,
choć ciągle jestem człowiekiem.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Zbigniew Dolny (październik 2023)