Stanisław Brejdygant

Forum poświęcone twórcom dubbingu: reżyserom, dialogistom, dźwiękowcom, montażystom itd.
Zbigniew Dolny
Prawdziwy ekspert
Posty: 406
Rejestracja: 15 gru 2011, o 01:28

Stanisław Brejdygant

Post autor: Zbigniew Dolny » 29 kwie 2022, o 21:36

STANISŁAW BREJDYGANT
(ur. 2 października 1936 w Warszawie)

Obrazek
Stanisław Brejdygant podczas pracy nad rolą Klaudiusza w angielskim serialu historycznym "Ja, Klaudiusz" (r. 1979)

Podobno dla charakterystyki człowieka ważne skąd jest i w jakim otoczeniu dojrzewał. Otóż ja jestem z Warszawy (a ściślej, mój heimat, biorąc z niemieckiego, to jej prawy brzeg, Praga, tam spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość) i dojrzewałem w ciekawych czasach (przekleństwo chińskie brzmi: ”Obyś żył w ciekawych czasach”), bo to wojna, okupacja i trudne lata powojenne.

Co do czasów wojny, to tak sobie myślę, że bardzo ważne właśnie g d z i e wtedy byłem. Bo też memu rówieśnikowi, który dajmy na to spędził dzieciństwo w jakiejś bardzo niewielkiej miejscowości, być może w pamięć pozostał z całej wojny jedynie obraz sztrajfy żandarmskiej i ludzi przed nią kryjących się, może też obraz wypędzanych Żydów miejscowych, do getta w większej miejscowości i tyle, ja zaś byłem świadkiem łapanek, widziałem egzekucję uliczną, zapamiętałem Wielkanoc 43 roku i płonące w środku miasta getto. Także Powstanie widziałem. Oglądałem je z mamą, przez dymnik, na strychu praskiej kamienicy, straszne, panoramiczne widowisko, zagładę miasta na lewym brzegu. Mama modliła się – to był szept, ale słyszałem – aby Bóg pozwolił jej, „kiedy to się skończy”, odnaleźć ciało córki. Bo moja starsza siostra, wtedy piętnastoipółletnia (miała trzynaście, gdy została zaprzysiężona w „Szarych Szeregach”) łączniczka , była tam, walczyła, wielokrotnie przenosiła meldunki kanałami. Los sprawił, że jako jedna z kilkunastu z batalionu „Parasol”, ocalała. Po niewoli w niemieckim obozie jenieckim, po wyzwoleniu, trafiła do Włoch, do Drugiego Korpusu generała Andersa. A stamtąd , ojciec, lekarz, oficer w Pierwszym Korpusie , rozlokowanym w Szkocji, gdzie mieszkał w Edynburgu, ściągnął ją, po demobilizacji, do siebie. Ojciec wrócił do kraju w 47roku, ona została w Anglii. Spotkaliśmy się, mama, ja i ona, po trzynastu latach, na lotnisku w Londynie, gdy tylko „żelazna kurtyna” się lekko uchyliła i można było tam polecieć.

Z tego mojego wojennego dzieciństwa utkwiły mi szczególnie obrazy – jak filmowe sceny. Zresztą oba te zdarzenia umieściłem w jednym z mych opowiadań i w scenariuszu filmu. Oto pierwsza: desperacki, bardzo polski, akt patriotyzmu mojej matki. To był początek okupacji. Myślę, że niebawem, gdy zapanował powszechny terror, rozsądek by ją powstrzymał. Otóż pewnego dnia mama wyciągnęła z pudła ukrytego w szafie, piękne czako ułańskie, z czasów Księstwa Warszawskiego, z dużą kitą i orłem u szczytu. To był prezent jaki dostałem tuż przed wojną od mego ojca chrzestnego. Wówczas byłem za mały, teraz czako pasowało na moją głowę jak należy. No i mama , ze mną tak przystrojonym, wyszła demonstracyjnie na spacer. Szliśmy dumnie , do momentu gdy, na mijanym przystanku zatrzymał się tramwaj i z części „nur fur Deutsche” wysiadła para, on w oficerskim mundurze. Minęli nas, zajęci sobą. Ale niebawem zobaczyliśmy grupę żołnierzy w mundurach feldgrau. Ci szli chodnikiem prosto na nas. Pamiętam zaciskająca się rękę mamy na mojej małej dłoni. Chyba skamieniała, gdy Niemcy się zatrzymali przed nami. Jeden serdecznie się do mnie uśmiechał. Poklepał po policzku. Pewno mu własnego syna przypomniałem. „Kleine solad” usłyszeliśmy. I żołnierz sięgnął do chlebaka, wyciągnął foremkowy ciemny chleb i chciał go wręczyć mamie. Pamiętam szarpnięcie. I dumne spojrzenie mamy. Na żołnierza z chlebem już się nie obejrzałem. Prawie biegiem wróciliśmy do domu, Nie rozumiałem za co mnie mama przeprasza. Wypaliła kilka papierosów, jeden po drugim. I schowała głęboko do szafy moje ułańskie czako. Acha, jest jeszcze glossa. Rzecz dzieje się w 44 roku, w październiku. Jesteśmy u znajomych, chyba w Wawrze, albo Aninie, pod Warszawą. Po lasach, zapamiętałem, snują się krasnoarmijcy. Chyba nie dostawali przesadnie obfitych racji żywnościowych, bo chodzili głodni. Mieszkańcy ich dokarmiali. I tam spotkałem też niewielką grupę naszych, Polaków, Kościuszkowców. Stałem przy furtce ubrany w piękne moje ułańskie nakrycie głowy. Dowódca tego małego oddziału, chyba oficer zatrzymał się przy mnie i bardzo poprosił żebyśmy się zamienili orzełkami. Zgodziłem się. Wtedy on dał mi swego „piastowskiego”, jak tłumaczono, a powszechnie nazywanego kurą, orzełka, który zdobił czapki naszej pierwszej dywizji, a on, z dumą, przypiął sobie mojego, w koronie. Domyślam się, że długo nie nosił go na czapce.

Obrazek
Stanisław Brejdygant, foto. Maciej Grochala

No i drugie wspomnienie. Nieporównanie mocniejsze. Opisałem je niedawno w artykule dla „Gazety Wyborczej”, w którym staram się wyjaśnić na czym polega niezrozumienie, u wielu odbiorców, sensu i wartości filmu Wojtka Smarzowskiego, „Wesele” Zacytuję: „No to jeszcze moje własne świadectwo; głęboko wryta klisza w pamięć dziecka. Wielkanoc 1943 roku. Od tygodnia w getcie warszawskim trwa powstanie (przypominam: sławny wiersz Miłosza, czy znany artykuł Błońskiego) Drugi dzień świąt. Piękna pogoda. Spacer z mamą Al. Ujazdowskie. Wiadomo, może być łapanka, ale ludzie są spragnieni normalności – spacerują matki z maleństwami w wózkach, zakochane pary. Dziwne tylko, że z środka miasta wyrasta wielki słup czarnego dymu. A potem ulica Tłomackie . Idziemy na przyjęcie świąteczne do znajomych. I nagle mijamy narożnik domu i stajemy naprzeciw ściany ognia. Oniemienie, jakby paraliż. Stoimy martwo zapatrzeni w niezwykły obraz. Oto dwóch postawnych blondynów w czarnych mundurach z zawiniętymi rękawami (że też to akurat zapamiętałem) strzelają długimi seriami w ten ogień. To znaczy do ludzi skaczących w ten ogień strzelają. Jeden z tych „rycerzy” zauważył nas i gestem kazał znikać. Zniknęliśmy, by po kilku chwilach znaleźć się, witani serdecznie, w drzwiach gościnnego domu, Nalewki, sałatki, smaczne dania. I rozmowy. Brednie snute przez polskich inteligentów: pan inżynier, pan doktor, pan mecenas. Zapamiętałem głos inżyniera. Perorował o tym, „ jak to szczęśliwie Hitler za nas sprawę z Żydami załatwia”. No a potem było wspólne śpiewanie: „Wesoły nam dzień dziś nastał, którego z nas każdy żądał…” Bodaj tylko dziecko zauważyło niestosowność sytuacji. Za zasłoniętymi oknami sąsiedniego pokoju ludzie skakali w ogień. I tu ważna uwaga. Wszyscy uczestnicy tego miłego spotkania towarzyskiego – z wyjątkiem mnie i mojej mamy – za kilkanaście miesięcy zginą w Powstaniu Warszawskim. Także ów inżynier. Był chyba dowódcą plutonu, dzielnie walczył na Mokotowie.”

Mam jeszcze jedno, bardzo ważne wspomnienie z dzieciństwa. To zdarzenie, o którym chcę wspomnieć, opisałem książce, która, mam nadzieje, niebawem się ukaże. Przez lata zarzekałem się, że nigdy nie napiszę autobiografii, a jednak zrobiłem to. POKOJE, bo taki tytuł dałem wspomnianej książce, to zapis pierwszej połowy mego życia, owych szczególnie „ciekawych czasów’ Oto ten fragment: „Lotem błyskawicy przemknęła wieść przez nasza małą ulicę Małą. Jest. Żywy, prawdziwy! W suterenie pod pierwszym. Gdy wbiegliśmy tam z mamą, w ciasnej izbie było już kilkanaście osób. Wszyscy stali, tylko on siedział. Uśmiechnięty buńczucznie – przecie żołnierz – zarazem onieśmielony. Na dobrą sprawę jeszcze się nie nawojował. Zmobilizowano go niedawno, kiedy front był już w Polsce. Częstowano go czymś, podtykano kieliszek z bimbrem, ukradkiem pochlipywano i pytano KIEDY? Dziś jeszcze, czy dopiero jutro ruszy on z całym Polskim Wojskiem i z bolszewikami, wyzwalać umęczoną, walczącą Warszawę? Odpowiadał, ze na pewno ruszą. No i stało się. Kilkanaście dni później Polskie Wojsko ruszyło wprost przez Wisłę na odsiecz zabijanemu miastu. I prawie wszyscy ci żołnierze kościuszkowcy, który przepływali pontonami Wisłę na rozkaz swego, tym razem nieposłusznego sowieckiemu zwierzchnictwu, dowódcy, mieli krwią zmienić kolor rzeki. Tylko bardzo nieliczni dotarli do lewego brzegu, większość zabitych z broni niemieckiej i przez „sojuszniczą” artylerie, popłynęło w dół rzeki, na północ. Ci nawet grobów nie maja. I bardzo możliwe, że w Wiśle za kilkanaście dni miała się zakończyć krótka wojenna droga naszego żołnierza, siedzącego w dusznej izbie suteryny na Małej pod pierwszym i ocierającego pot z czoła. Zapadła cisza. Ktoś z największy szacunkiem wziął w ręce polową rogatywkę, która leżała na brzegu stołu i z czcią ucałował orzełka. Nic to, że był inny niż ten mój, na czako ułańskim, że nie miał korony i że kurę przypomina, nie białego orła, bo ciemny. Nic to… Dla nas, wtedy, stłoczonych w ciemnej izbie, to była świętość. Przez cały czas gdy czapka żołnierska podawana była sobie z rąk do rąk i każdy składał na orzełku pocałunek, nikt w izbie się nie odezwał. I mało kto wtedy łez nie ocierał. Ja także, z nieznanym mi przedtem wzruszeniem, tego ciemnego orzełka o kurzych kształtach, ucałowałem, I tej niezwykłej chwili nic mi nie jest w stanie wydrzeć z pamięci.”

Co było potem, wiemy. Nie przyszła wraz z Armią Sowiecką i t y m polskim wojskiem, taka wolność jakiej oczekiwaliśmy. Ale wówczas witaliśmy wyzwoliciela, Polskiego Żołnierza. I dalibóg, jego krew przelana w tej wojnie nie była mniej warta niż tych pod Tobrukiem czy Monte Casino, ani tych na drugim brzegu Wisły. Bo też nie było winą zesłanych na Sybir, że nie zdążyli do Armii Andersa. Walczyli i ginęli za ojczyznę.

Dużo o dzieciństwie, bo też w istocie to chyba najważniejszy okres w naszym życiu, gdy kształtują się zręby osobowości. Ale teraz już po krótce: młodość i dojrzałość. O starości nie ma co mówić. Jest. Ale nie pozwalam jej nad sobą zapanować.

Zatem tak. O szkole wspomnę, o liceum. Bardzo dobra to była szkoła. Liceum im. Władysława IV. W centrum Pragi, róg Targowej i Zygmuntowskiej niegdyś, dziś Alei Solidarności. Stara, dobra szkoła, istniejąca od końca XIX wieku. Wielu wybitnych ludzi ją kończyło. Ja chciałbym wygłosić wielką pochwałę jej pedagogów. Otóż uczyłem się tam dokładnie w czasach, które nazywamy stalinowskimi. Maturę zdawałem w roku śmierci Stalina, 1953. No i, mimo, że tak wiele, po latach, słyszę o komunistycznej indoktrynacji w nauczaniu, to muszę powiedzieć, że – w tamtych czasach! - za sprawą mych wspaniałych nauczycieli, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Czegoś takiego, jak dziś, w wolnej przecież i niepodległej, kiedy to dzieci i młodzież doświadczają, za sprawą aktualnej władzy, zakłamującej jak tylko się da, historię i wyznaczającej na ministra od edukacji trudnego do wyobrażenia w normalnym państwie, obskuranta o nazwisku Czarnek. Tymczasem w t e d y, moja Pani od Historii potrafiła zręcznie omijać rafy i nie kłamać, a Pan od Polskiego, Bernard Kubiak, był tym, któremu zawdzięczam być może to, kim jestem. Mój polonista był pierwszym z kilku prawdziwych autorytetów jakie miałem szczęście mieć w życiu. To jego przykład sprawił, że studia zacząłem od Polonistyki na uniwersytecie. Ale też on, znając mnie i wierząc w moje zdolności, obsadził mnie w roli Gustawa-Konrada w III części Dziadów, w przedstawieniu amatorskim, zagranym, pod jego kierunkiem, przez jego uczniów Liceum Plastycznego usytuowanego w Łazienkach, niezwykłej szkoły średniej, Liceum Rzemiosł Teatralnych (jej absolwenci to, miedzy innymi Krzysztof Kieślowski czy Wojtek Pokora) i znanej średniej szkoły muzycznej, z ulicy Górnośląskiej, też kuźni przyszłych sław. Mnie Profesor Kubiak obsadził w najtrudniejszej do wyobrażenia roli. Nie ma wszak w całym światowym repertuarze czegoś podobnego do Wielkiej Improwizacji. Nie miałem ja wtedy żadnego warsztatu aktorskiego, tylko, zapewne, trochę talentu. I oto widzowie, okazało się, przeżyli wstrząs. Ja także. Byłem po każdym z trzech spektakli na krawędzi utraty przytomności. Ale to wydarzenie okazało się być, dla mnie, sprawdzianem. Po kilku miesiącach byłem już studentem Szkoły Teatralnej. Gdzie – a bardzo dobra to była uczelnia – miałem nauczyć się, właśnie, rzemiosła. I kiedy już po skończeniu tej szkoły, prawie natychmiast, przyszło mi zagrać rolę marzenie wielu, Hamleta, udało mi się. Wciąż umiałem dużo mniej niż później, ale to już była- ubogacona spontanicznością młodości – rola zrobiona przez zawodowca. Pierwsza i od razu taka, po której wyrazy uznania mogły były przyprawić o zawrót głowy. Byłem – i bodaj pozostałem – najmłodszym, wykonawcą Hamleta w Polsce. Zawrotu głowy, Bogu dzięki, nie dostałem. A jakichś oczekiwanych zawrotnych propozycji, także nie.

Obrazek
Stanisław Brejdygant. Foto: Maciej Grochala

Zatem postanowiłem, że, w razie czego nie inni, ale sam będę dzieła, które chcę by zaistniały, tworzyć. No i zdałem do otoczonej legendą Filmówki, czyli PWSTiF, w Łodzi. Na uniwersytecie miałem szczęście być słuchaczem jednej z najbarwniejszych osobowości w naszej kulturze tamtych czasów, autora rewelacyjnych „Szkiców o Szekspirze” przetłumaczonych na dziesiątki języków, teatrologa i krytyka, Jana Kotta. (Zaprzyjaźniliśmy się, już na równej stopie, po latach, w Ameryce, gdzie cieszył się on najwyższym uznaniem). W Szkole Teatralnej miałem wspaniałych pedagogów, aktorstwa nauczała, chyba najlepiej, świetna aktorka i niepowtarzalny pedagog, Ryszarda Hanin. Ale na mnie, nie jako aktora, ale więcej, na całą moją osobowość, jej rozwój, miał wpływ Aleksander Bardini, zwany Saszą. W Filmówce taką rolę odegrał dziekan mego reżyserskiego wydziału, Jerzy Bosak. Nie zapomnę jego unikalnej umiejętności otwierania i rozwijania potencjalnych zdolności w studentach, a także w reżyserach, którzy należeli do jego Zespołu Filmowego, Otwierania ich, a nie przekazywania im siebie.

Wracając do moich dziejów – no bo długo żyję, zatem i historia jest długa, a chce ją najkrócej opowiedzieć. Zatem: dzieje te miały okresy burzliwe i spokojne. Na bogactwo zdarzeń i doświadczeń, nie mogę narzekać. Bo też dosyć dużo się w mym życiu działo. Pracowałem w wielu teatrach. W Polsce, a poza nią także w Ameryce, W USA i w Kanadzie. Tam też miałem przez dekadę trwający okres intensywnie pedagogiczny. Bywały okresy kiedy dużo reżyserowałem, w teatrach, parokrotnie w operach, zrealizowałem też kilka widowisk plenerowych, reżyserowałem słuchowiska radiowe, także filmy. Ale także, bywało, w większym stopniu oddawałem się aktorstwu. Zagrałem wiele ról na scenach (dwie także właśnie na amerykańskich scenach). Przez dekadę tez intensywnie nauczałem. Na znanych uniwersytetach amerykańskich i w Kanadyjskiej Narodowej Szkole Teatralnej, uczyłem aktorstwa, reżyserii i dramaturgii.
Z pewnością jeden twórca miał przemożny wpływ na mnie, na moja twórczość. To Fiodor Dostojewski. Moją wersje (adaptację) IDIOTY reżyserowałem sześciokrotnie, z tego dwa razy za oceanem. W dwu przedstawieniach (W Poznaniu w Teatrze Nowym i w Warszawie w Dramatycznym) zagrałem sam Księcia Myszkina. Była i pozostanie ta rola jedna z najważniejszych w mym dorobku. Grałem też Raskolnikowa w bardzo osobistej adaptacji „Zbrodni i Kary”, której dałem tytuł: „O winie, karze i zmartwychwstaniu przez miłość”. Zrealizowałem też w telewizji własną sztukę na motywach z Dostojewskiego, SUMIENIE. Cóż, może nie bez powodu Tadeusz Konwicki nazwał mnie kiedyś „synem Fiodora z nieprawego łoża”. Kto wie, czy nie jakby kluczem z Dostojewskiego wziętym odczytywałem swoje role Ryszarda III czy Stalina.


Napisałem kilkanaście sztuk teatralnych i szereg scenariuszy filmowych. Wybór sztuk wyszedł w książce pod tytułem WYZWOLONY I INNE DRAMATY, a trzy z pośród scenariuszy w tomie zatytułowanym ZŁO. Napisałem też kilka tomów prozy, wiersze, eseje i artykuły publicystyczne.

Prawie całe me długie życie spędziłem w Polsce (Przede wszystkim w mojej rodzinnej Warszawie, dopiero od dziesięciu lat mieszkam na wsi). Napisałem prawie, bo jednak przez dwa lata przyszło mi mieszkać w Montrealu, w Kanadzie, także w Stanach bywałem długimi okresami. I jeszcze, przez rok mieszkałem w Rzymie. Tam też, do Włoch wracałem wielokrotnie.
Mam za sobą cztery związki, z tego trzy małżeńskie. Prawie wszystkie udane, ale zwłaszcza szczęśliwy ten ostatni, z Ritą. Jest Azjatką, kulturowo Rosjanką, ale od blisko dwudziestu lat żyje w Polsce i jest w nasz kraj wrośnięta. I mam dwóch synów, z których mam podstawy być dumnym. Relacja miedzy nami jest taka jaka być powinna. Kochamy się i szanujemy nawzajem. Igor jest pisarzem a Krzysztof (Zalewski-Brejdygant) muzykiem, kompozytorem i wykonawcą. I mam wnuki. Dorosłe już córki Igora, Kalinę i Gabrielę, obie spełniające się i dające mi powód do dumy i małego Lwa Maksymiliana, syna Krzysztofa. I jeszcze Mię mam. Bardzo kochaną czteroletnia damę, córkę mego synowca, a właściwie trzeciego syna, Miagmara.

Na koniec banalne może, ale bodaj ważne pytanie: czy czuje się spełniony? Odpowiedź brzmi: nie. Chyba najlepiej i mój los i charakter osobowości zdefiniował mój kolega i wielokrotny partner sceniczny, Zbigniew Zapasiewicz. Zaproszony kiedyś do audycji radiowej mnie poświęconej, miast, jak to zwykle bywa, chwalić kolegę, powiedział mniej więcej tak: „On jest skazany na wielość. Nigdy nie przestanie szukać (siebie?) tworząc, na różnych polach. I nigdy do końca tego czego szuka nie znajdzie.”

I wreszcie, temat, który sprawił, że ten tekst zaistniał. Bowiem powodem całego mego wyznania o sobie była rozmowa z człowiekiem, będącym jedynym tak kompetentnym badaczem i historykiem dubbingu w Polsce, z Panem Zbigniewem Dolnym. Sprowokował mnie on i sprawił, że wspomnienie o mej nieoczekiwanej i niezwykłej przygodzie z dubbingiem, powróciły. Dawno to było, ponad czterdzieści lat temu. W studiu dubbingowym nie bywałem wcześniej. No, może raz, na chwilę, zaraz po skończeniu studiów, dałem głos jakiejś postaci czy przedmiotowi w animowanym filmiku dla dzieci. I oto nagle propozycja głównej roli w głośnym brytyjskim serialu, „JA, KLAUDIUSZ”. Wymyśliła mnie, po próbowaniu paru innych mych znakomitych kolegów, Pani Iza Falewiczowa. Jak się okazało dobry czuły, wrażliwy reżyser. Po krótkiej próbie zostałem zakwalifikowany. I teraz powiem szczerze. Ja tę prace traktowałem jako swego rodzaju relaks. A byłem wówczas doprawdy bardzo zapracowany. Nie rozumiałem zgoła czemu zawdzięczam podziw ekipy dla mojej sprawności we wcielaniu się w ułomność Klaudiusza, w jego kłopoty z mówieniem (zwłaszcza chodziło o nękające go upiorne jąkanie). A, jak wiadomo, dubbing, miało być synchronicznie. W tamtych czasach! Kiedy nie było elektronicznych sposobów do przesuwania dźwięku. Była taśma na projektorze – i trzeba było trafiać. Ja miałem zwyczaj oglądać cały akt, co najmniej dwukrotnie, na stole montażowym i, bardzo często, zaraz potem, na nagraniu, nie zakładając słuchawek , „wchodziłem” niejako w postać. Kiedyś operator wybiegł z kabiny wołając do mnie:” Panie, jak pan to robi. Ja się już jąkam!” „A ja nie” pogodnie zażartowałem. Cóż, może okazało się, że ja po prostu godziwie umiem ten zawód. Mam wystarczającą technikę, a mentalnie bez trudu jednoczyłem się z Klaudiuszem.

Obrazek
Stanisław Brejdygant i Zofia Mrozowska podczas pracy nad serialem "Ja, Klaudiusz".

Z tamtej przygody zapamiętałem przede wszystkim zaskakujące wyrazy uznania słane mi (bo dwukrotnie napisał) przez mego arcymistrza, Gustawa Holoubka. Pewno gdybym tak jak Derek Jacoby zagrał (a świetnie to zrobił) rolę Klaudiusza, to Gustaw by powiedział „Stasiu, w porządku.” Ale to co po tym dubbingu od niego usłyszałem i przeczytałem, to mnie wręcz zawstydziło. Wydaje mi się, że znałem go dość dobrze. Zatem wyjaśniłem sobie jego reakcję. Otóż dla Gustawa czym więcej ograniczeń, tym większe mistrzostwo. Cenił on sobie nade wszystko profesjonalizm. No a druga rzecz, którą z tamtego czasu zapamiętałem. To niewiarygodna reakcja widzów. Wprost trudno mi było uwierzyć w to co się działo. Dla, wciąż dość młodego, człowieka, otrzymanie telefonu z gratulacjami od, nieznanego mi przedtem osobiście, a już bardzo sławnego, Krzysztofa Pendereckiego – to było coś niesamowitego. No i tak oto, rzecz, którą , jak wspomniałem traktowałem relaksowo (choć zarazem starałem się wykonać jak najlepiej), okazała się być nieprawdopodobnym wręcz sukcesem. Najlepiej wykonana rola Hamleta czy Ryszarda III – obie grałem i byłem, zwłaszcza po Hamlecie nadzwyczaj chwalony - nie spowodowała takiej reakcji szerokiej publiczności, jak ten dubbing. Nawet na obwolucie mojej pierwszej poważnej książki wydanej w Czytelniku, BYĆ BOGIEM, w niewielkiej nocie o autorze, nie Hamlet czy Ryszard, ale właśnie dubbing Klaudiusza był wskazany jako mój szczególny sukces. Dziś chyba wszyscy wiemy, że dubbing w reżyserii Pani Izy Falewicz, JA, KLAUDIUSZ (Mój Boże, jacy wykonawcy! Wszak partnerami mymi byli nie kto inny jak Zofia Mrozowska, Roman Wilhelmi, Tadzio Bartosik, Henio Talar) i bodaj ELŻBIETA, KRÓLOWA ANGLII z Glendą Jackson i Aleksandrą Śląską, to dwa największe, szczytowe osiągnięcia polskiego dubbingu w jego najlepszym, chciałoby się powiedzieć, heroicznym okresie.

I już zupełnie na koniec, krótko, co ja sądzę o potrzebie dubbingu, o jego miejscu w twórczości i w produkcji filmowej. Otóż zacznę od tego, że Polska, która w pewnym, niedługim okresie, była absolutnym fenomenem w tej, zdawałoby się tak użytkowej dziedzinie, jak dubbing, dziś jest … Właśnie, nie mogę nawet znaleźć słowa: czym jest. Ten więcej niż średniej wielkości kraj, blisko czterdziestomilionowy, traktuje - to znaczy telewizje funkcjonujące w tym kraju tak go, jego mieszkańców traktują, jak zgoła niedorozwinięte dzieci. Bo nie wiem czy moi rodacy zdają sobie sprawę, że jesteśmy jedynym tak dziwacznym krajem w Europie, gdzie filmy obcojęzyczne ogląda się z pomocą tak zwanego lektora (off voice). Moi znajomi obcokrajowcy przeżywają szok, włączając u nas telewizor, gdy oto słyszą jakiś męski głos zagłuszający dialogi, choćby nawet to były rozmowy kobiet miedzy sobą. Czegoś takiego nie ma nigdzie poza Polską. Rosjanie na przykład bardzo wiele filmów dubbingują, jeśli jednak nie, to przynajmniej do czytania off voice dają dwa głosy: męski i kobiecy. W innych europejskich krajach niczego takiego nie ma. Jest – i to jest normalne, i tak powinno być także u nas - albo dubbing, albo subtitles, czyli napisy.

Obrazek
Stanisław Brejdygant na fotografii Macieja Grochali.

Powtórzę, ci, którzy zgodzili się na dobre z „fenomenem polskim”, czyli lektorem, traktują rodaków jak niepełnosprawnych, opóźnionych w rozwoju. Bo podobno tak im z ankiet wynika. A to przecież objaw zwykłego lenistwa. Gdyby komuś z tak zwanych dzikim plemion, kto od dzieciństwa jadał rękami i nie znał sztućców, podać nóż i widelec, początkowo przeszkadzały by mu, nie chciałby się nimi posługiwać. Ale niebawem używanie sztućców uważałby za normalne. Uważam, że filmy, oczywiście także seriale zagraniczne powinny być, gdy trzeba dubbingowane, a gdy nie, emitowane z napisami. A co znaczy: gdy trzeba? To oczywiste, gdy jest bardzo dużo dialogów, lub – i to szczególnie ważne – gdy efekty odgrywają znaczącą, a czasem wręcz wiodącą. Dam przykład, oscarowy „Burton Fink”, gdzie napięcie budują, nierozpoznane tajemnicze dźwięki za ścianą. Gdy lektor je – a inaczej być nie może – zagłusza, cały film staje się kompletnie niezrozumiały. A zatem dubbing albo napisy. Przy czym dubbing po prostu profesjonalny. O czymś takim jak opisany fenomen „polskiego dubbingu” z przed lat, nie ma co marzyć. Aby nagle, a tak było wtedy, najwybitniejsi udzielali się w tej dziedzinie. Niech będzie jak w większości krajów. Tam są ekipy aktorów utrzymujących się z tej roboty. Dobrze dobrany głos do postaci granych przez De Niro czy Al Pacino, już na lata ma zapewnioną pracę przy dubbingowaniu ich ról. Sam raz podjąłem się reżyserii dubbingu bardzo udanego filmu FRANKIE AND JOHNNY, z Michelle Pfeiffer i Al Pacino. Udało mi się wykonać przyzwoita robotę. A to dzięki aktorom, zwłaszcza dzięki Cezaremu Morawskiemu, który fenomenalnie „wszedł” w Al Pacino. Wręcz przemówił jego, lekko zachrypniętym głosem. Mógłby zatem, w normalnym kraju, już zawsze dubbingować tego aktora. Tu stosowna uwaga. Parokrotnie miałem okazje trafić na tenże film na którejś z anten. Poza pierwszym wykonaniem już nigdy nie emitowano go z tym, doprawdy bardzo udanym dubbingiem. Czytał lektor. Bo naród- podobno!? – tak woli. Ja sam, poza Klaudiuszem, jeszcze raz przyjąłem ciekawa rolę w dubbingu. W doskonałym towarzystwie, z nieodżałowanej pamięci Mundkiem Fettingiem dawaliśmy swoje głosy dwu wyśmienitym amerykańskim aktorom w DWÓCH STARYCH TETRYKACH . Bardzo udana robota. I cóż, kiedykolwiek trafiłem na projekcje tego filmu w telewizji, zawsze szło prymitywniej, tandetniej, z lektorem. Czyżby dlatego, że naród tak woli?...

To tyle. Wydaje mi się, że naród wolałby – tylko proszę go przyzwyczaić – aby było lepiej. To znaczy normalnie.

Rozmowę z Panem Stanisławem Brejdygantem przeprowadziłem w lipcu 2021 r.
Wywiad ten został zamieszczony w magazynie "Sceny Polskie" nr.11/2022
Poszukuję filmów i seriali aktorskich do których polski dubbing powstał na zlecenie Canal+, TVP bądź Wizji Jeden. Poszukuję także taśm 16mm z filmami aktorskimi które otrzymały kinowy dubbing a który nie został nigdzie wydany. Dotyczy to produkcji wyświetlanych w kinach do lat 90.

Jeśli nagranie dubbingu jest na taśmie szpulowej to jestem w stanie przegrać go na DVD. Przegranie nośnika VHS lub taśmy 16mm nie stanowi problemu.

Sam staram się kolekcjonować polskie dubbingi do produkcji aktorskich i w swoich zbiorach mam wiele unikatów które nie są nigdzie dostępne. Z chęcią się wymienię za nagrania których nie mam a które mnie interesują. Proszę o kontakt na mojego maila:

dezerter_poczta@op.pl

ODPOWIEDZ