Post
autor: XYZ » 10 sie 2013, o 19:49
Tytułem wstępu: pozwalam sobie na zamieszczenie kolejnych swoich refleksji na temat "Polskiej Szkoły Dubbingu" tylko dlatego, że na niej się wychowałem, i nią się zachwyciłem, ale zastrzegam: nie jestem ekspertem. Chylę czoło przed nieprawdopodobną wiedzą pana Zbyszka Dolnego, przed jego pasją! Przypomniałem sobie nawet niedawno "Określenie 'Polska Szkoła Dubbingu' nie wzięło się znikąd" – rozmowę o polskim dubbingu z panem Zbyszkiem właśnie, przeprowadzoną przez Krzysztofa Kornackiego, i zamieszczoną na Forum. Nb, jeśli ktoś jeszcze nie czytał, polecam!!!
Proszę potraktować mój skromny wkład w tym temacie jako dopełnienie, jako jedną z dodatkowych opinii, dodatkowych subiektywnych przemyśleń, wspomnień.
W rozmowie z panem Zbyszkiem pojawił się opis pracy w studiu dubbingowym w tzw "złotych latach", i myślę, że w tym opisie zawiera się sedno, esencja ówczesnego dubbingu: wtedy nad dubbingiem pracowało się tak, jak dzisiaj w teatrze nad przedstawieniem. To był długotrwały proces, wnikliwe analizy, ważenie każdego słowa (nie wyłącznie w aspekcie technicznym, czyli synchronicznym), którym miał się potem posłużyć aktor, tropienie kontekstów, uwarunkowań, zależności psychologicznych, które budowały relacje między postaciami, szlif stylistyczny. Potem nagrania, będące nie tylko wyzwaniem logistycznym, ale nade wszystko artystycznym. Wreszcie żmudny, precyzyjny montaż, i zgranie. Zwieńczeniem każdej produkcji była kolaudacja, na której bywali najznakomitsi krytycy teatralni, filmowi, ludzie z teatrem i filmem związani. Każda produkcja była aktem wielkiego oddania, nierzadko poświęcenia, każda była świętem. Może i czasy były na tyle odmienne, że Sztuka, Kultura cieszyły się ciut większą estymą niż dzisiaj…
"Dubbingowcy i tak wygrają" – to jakże optymistyczne stwierdzenie sformułował Zygmunt Kałużyński przed wielu laty (nikt już dziś nie pamięta, kiedy dokładnie) w swoim artykule "Elektronika i tak nas zmiecie", gdzie polemizował z zagorzałym przeciwnikiem dubbingu Mikołajem Wojciechowskim.
Zygmunt Kałużyński zawsze był dubbingowi bardzo życzliwy; rozumiał doskonale, że w Polsce zrodziło się zjawisko wyjątkowe, że nasz dubbing nie sprowadzał się do mechanicznego powielania oryginału, ale że polegał on na tworzeniu swoistej "nowej" wartości, na bazie oryginału. Zapewne zgodziłby się dzisiaj z tymi, którzy dubbing przyrównują do przekładu literackiego, a sam przekład literatury jako Sztukę Przekładu Stylu konkretnego autora. Jeśli uda się tłumaczowi "wy/odczarować" poetykę autora, nikt, z reguły, nie ośmiela się podawać w wątpliwość jakości, wartości jego przekładu. Zdarza się nawet, o ironio!, że przekład bywa lepszy od oryginału… wtedy jednak mamy do czynienia z wątpliwością, czy ta "lepsza jakość przekładu" nie kłóci się z ideą pisania autonomicznego. Na szczęście, poniekąd, rzadko się zdarzają takie ewenementy; zresztą – w czasach coraz większej świadomości społecznej w temacie względności, płynności zjawisk, ocen, szacunków – coraz trudniej dziś ocenić, co lepsze: oryginał, czy jego tłumaczenie. Tę płynność (kwestia, sama w sobie, niezwykle złożona) ugruntowuje niejako brak mecenasów, ludzi, którzy mieliby ochotę, odwagę, możliwości pokusić się o kształtowanie gustów, albowiem krytyka populizmu, tzw masówki w dzisiejszej sztuce, hołdowania wyłącznie komercji to zawężenie problemu.
No i… o czym niejednokrotnie już tu pisałem… "prawdziwa" Sztuka zawsze wymknie się jednoznacznym, jednowymiarowym "wyrokom". Największa sztuka to, być może, umiejętność, a także szczera chęć bycia otwartym na "niezrozumienie" sztuki (przez małe bądź wielkie S), na jej wrażliwość, na jej duszę, na jej emocje (jakże często niepojęte, zagmatwane, podejrzane nawet). Ilu ludzi, tyle definicji sztuki, tyle jej wykładni, apriorycznych uprzedzeń, masowych czołobitności. Pewnie to największa siła sztuki: nieokreśloność, niedoprecyzowanie, niedopowiedzenie – jej Tajemnica.
Niekwestionowaną zdobyczą naszych czasów jest prawo wyboru wersji (z dubbingiem, lub oryginalnej)! Gdyż wtedy – i wilk syty i owca cała. Milkną spory w kwestii dubbingu, bo tracą one sens, zasadność. To novum, którego – póki co – nie umiemy ocenić (docenić?). To wypracowana przez Demokrację Wolność; nie tylko wyboru, jako takiego. W sytuacji, gdy możemy oglądać film w wersji, na którą mamy ochotę, nie musimy już ustosunkowywać się do wersji "równoległej"… obie mają tę samą rację bytu, obie poddają się ocenom, sądom autonomicznym, nie komparatywnym; w jakimś sensie mamy do czynienia z dwiema wersjami "pozornie" jednego dzieła. Brzmi jak paradoks. Echa mechaniki kwantowej, jej nadinterpretacje? Reinterpretacje? Czy sztuką jest to wyłącznie, co nam się podoba, co przypada do gustu ogółowi? Lub garstce wybrańców, koneserów, widzących, czujących odmiennie? Czy sztuką jest to, co nas uwiera, co spędza sen z powiek, a choćby cień najdrobniejszej wątpliwości (jakiejkolwiek natury) rodzi multum innych rozterek?
De gustibus… (odwiecznie nieodmienne)
A kanony?
Zygmunt Kałużyński miał teorię, że Film (jako twór popkultury) jest "zjawiskiem migotliwym". Nasza recepcja, oraz oceny zawsze są uzależnione od bardzo wielu czynników, z których często nie zdajemy sobie sprawy (tzn zdajemy, ale są one tak oczywiste, że o nich zapominamy). Inaczej "obejrzymy/odczujemy" dany film rano, inaczej oglądając go po południu, czy wieczorem. Nasze zauroczenie, bądź niechęć to wypadkowa: nastroju, stanu ducha, ciała, koncentracji, zmęczenia lub radości, bycia myślami gdzie indziej, nie mówiąc o wieku, wykształceniu, otwartości najogólniej rozumianej, naszych odniesień, wzorców, lokalizacji geo-polityczno-cywilizacyjnej, naszego stosunku do tematów tabu, naszych filarów etyczno-moralnych, wyznaniowych, światopoglądowych. Niby błahy twór popkultury, a ile już mądrych książek o nim napisano, na styku wielu dziedzin, przestrzeni – także psychologii, filozofii, socjologii.
I nadal trudno orzec, czy sztuka (wraz z jej odbiorem) to stan uniesienia czy trwogi, piękna czy brzydoty, zachwytu czy niepokoju, a nawet lęku. Czy sztuka i jej przeżywanie to krotochwila naszego tu-i-teraz, naszej jaźni, świadomości, naszych nerwów, efemeryda mało w sumie znaczących przebłysków, coś, co zapiera dech, czy przeciwnie – dławi, unieruchomia, przyprawia o zawrót głowy, wzmacnia, dodaje sił, skrzydeł czy przeciwnie – odbiera spokój na zawsze?
Wielkie zdarzyły się w historii kina filmy, które odcisnęły piętno na całych pokoleniach. Są i takie, jak na ironię (w świadomości wyłącznie), których nie ma, których pamięć nie odnotowała. Podobnie dubbingi.
Gdyby dziś zaczęto dubbingować wybitne filmy, które prezentowano by w kinach w dwóch wersjach (dubbing lub napisy) do wyboru, to moglibyśmy doczekać sytuacji, gdy jeden film miałby dwa inne życia. Znak czasów? Ale, co to oznacza…?
Na Węgrzech dubbinguje się wszystko. Nie wiem, jak dzisiaj, ale za czasów Festiwalu Filmów Dubbingowanych, nie dubbingowano jedynie pozycji szczególnych – dzieł tzw kina autorskiego. Festiwal odbywał się co dwa lata, w Debreczynie. Filmy pokazywano w dwóch kinach, z podziałem na produkcje kinowe i telewizyjne.
Festiwal, jak wynika z relacji, był w Debreczynie wydarzeniem, świętem filmowców, ludzi pracujących w dubbingu. Na czas Festiwalu ulice dekorowano transparentami. Już sama idea takiego Festiwalu dowodzi, jaką renomą cieszy się dubbing na Węgrzech.
Jury Festiwalu oglądało po jednym akcie każdego filmu – w wersji oryginalnej, a następnie w dubbingu.
Goszcząca na jednej z edycji debreczyńskiego Festiwalu Zofia Dybowska-Aleksandrowicz zaprezentowała swoją wersję filmu (węgierskiego) "Rozwód z miłości". Jej dubbing został bardzo gorąco przyjęty. Najlepszym wtedy dubbingiem okazał się dubbing do filmu "Z" Costy-Gavrasa (laureat Oscara w 1970 roku). Odbył się też pozakonkursowy pokaz dubbingu Istvana Vajdy, który opracował "Polowanie na muchy" (Andrzeja Wajdy). Ten dubbing Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz spodobał się wtedy najbardziej…
Nagrody otrzymywali: reżyser, redaktor i operator dźwięku.
Festiwalowi towarzyszyły wywiady, spotkania z twórcami, konferencje, sympozja, odczyty.
Na którejś z edycji Festiwalu Imre Fejer (szef jednego z trzech zespołów twórczych Pannonia Filmstudio) wygłosił referat na temat artyzmu reżyserii dubbingu.
Przyrównał on dubbing do postsynchronów, próbując dowieść, że istotą gry aktorskiej jest powtarzalność, ale nie w wymiarze imitacji, identycznego kopiowania tych samych emocji, gestów, ekspresji. Grając w plenerze, w ramach roli, aktor zaproponował konkretne rozwiązanie. Po jakimś czasie, nagrywając postsynchrony, nie tylko usiłuje dokładnie odtworzyć emocję z sytuacji zagranej w plenerze, najczęściej wzbogaca ją o coś nowego, co staje się dodatkowym atutem. Robi to mniej lub bardziej świadomie, w tym znaczeniu, że nawet ponowne zagranie pozornie identycznej emocji jest (znowu!) uzależnione od mnóstwa czynników: stanu ducha, zdrowia, kondycji – najogólniej pojętej. Per analogiam: nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Pamięć aktora wiąże się nie tylko z czynnościami, także ze słowem. Bardzo podobnie jest w teatrze – co wieczór aktorzy grają ten sam spektakl, a jednak inaczej…
Zofia Dybowska-Aleksandrowicz wyrażała zdziwienie, że czasem niektórzy aktorzy uważają postsynchrony za coś naturalnego, własną rolę traktując jako zasłużony sukces, zaś dubbing cudzej roli bywa dla nich źródłem dyskomfortu. Jednocześnie zdarza się, że aktor "boi" się własnych postsynchronów, natomiast nie przejawia tremy przy dubbingu.
Jest pewien bardzo słynny przykład, który, zdaniem Zofii Dybowskiej-Aleksandrowicz, adekwatnie oddaje istotę dubbingu (a być może w szczególności "Polskiej Szkoły Dubbingu").
W radzieckim filmie "Anna Karenina" (wersja z 1967 roku, którą wyreżyserował Aleksandr Zarkhi; w roli tytułowej zagrała Tatiana Samojłowa, w dubbingu Aleksandra Śląska) – w jednej ze scen Wroński (Wasilij Łanowoj) płacze. Grający go w dubbingu Andrzej Łapicki nie płacze… na pytanie dlaczego, zwykł odpowiadać: "bo polski mężczyzna nie płacze w takich sytuacjach".
Rosjanie mają inną niż Polacy emocjonalność, temperament. Często aktorzy rosyjscy grają z pewnym naddatkiem, z większym patosem, tzw szerszym gestem. A dubbing to nie tylko operowanie słowem, również emocją.
Mawia się, że aktor, który dubbinguje, użycza głosu aktorowi oryginału. Twórcy Polskiej Szkoły Dubbingu ukuli powiedzenie: "aktor grający w dubbingu – dla własnej kreacji – korzysta z gestów i ruchów aktora z ekranu".
Tak było kiedyś.
Czy dziś, gdyby założyć, że wrócą dla dubbingu dobre, przychylne czasy, mógłby sobie dubbing pozwolić na taką wolność? Niby idzie o niuanse, ale w myśl porzekadła: diabeł tkwi w szczegółach.
Czy dzisiaj Polska Szkoła Dubbingu miałaby szansę się odrodzić?
Wyobraźmy sobie, ot tak, dubbing do seriali: "Rzym", "Dynastia Tudorów", "Rodzina Borgiów", "Sześć stóp pod ziemią", "Gotowe na wszystko"… lub do klasyków: "Rain Man", "Czułe słówka", "Skazani na Shawshank", "Kabaret", "Fanny i Aleksander", "Wielki błękit", "Joe Black"…
Niemożliwe? Nierealne? Marzenia? Mrzonki?
Podobno marzenia się spełniają, wystarczy bardzo chcieć. Zwolennikom, wielbicielom dubbingu życzę snów szczęśliwszych od rzeczywistości.