-
ROK 1935
==================================================
1."Siostra Marta jest szpiegiem" (I was a spy) - W.Bryt. 1933 r. reż.Victor Saville
„DUBBING” wykonano w atelier dżwiękowem POLSKA AKUSTYKA
Nagrano Systemem bezszmerowym: „BRITISH ACOUSTIC”
Reżyseria i kierownictwo artystyczne zdjęć „dubbingowych”: TADEUSZ FRENKIEL
dźwięk: inż. ZYGMUNT BRYL
- Martha Cnockhaert - Madeleine Carroll - Lidia Wysocka,
komendant Oberaertz - Conrad Veidt - Jan Bonecki,
Stephan - Herbert Marshall - Ziemowit Karpiński,
Doktor - Gerald du Maurier - Stanisław Daczyński,
oraz: Artur Kwiatkowski, Irena Horecka, Tadeusz Frenkiel, ...

"...Z wielką ciekawością czekano na ten pierwszy "artystyczny dubbing". Piszę: pierwszy, bo w zasadzie "dubbing" nie jest nowością w naszych kinach. Były już liczne próby: dwa filmy amerykańskie (Paramount), dwa filmy niemieckie ("Ulubieniec Bogów" i "Dwa serca biją w walca takt"), sporo filmów krajowych (zdjęcia nieme w plenerze, a potem - podkładanie głosów w atelier), wreszcie - wszystkie groteski rysunkowe (Betty Boop mówi głosem miss Heleny Kane i t.d.), jednakże tamte dubbingi były dorywcze, naogół nieumiejętne, niekiedy niedbałe. Dopiero w omawianym filmie mamy do czynienia z prawdziwym t. j. artystycznym dubbingiem. Tak samo powiedzieć można: z dubbingiem starannym. To jeszcze nie jest doskonałość. Są tu i ówdzie usterki. Matka bohaterki mówi głosem drewnianym, beznamiętnym słowa, które powinny dyszeć i tętnieć popłochem, przerażeniem... Marta i Stefan spiskują głośno o dwa kroki od żołnierzy niemieckich, a powinni mówić szeptem... Naogół jednak dubbing zdał egzamin. Wrażenie filmu jest wielokroć silniejsze, gdy wyrzucono z ekranu ciężki balast napisów, odwlekających uwagę widza od akcji. Wzrok nie skacze po napisach, by śpiesznie wracać do istotnych swoich zadań: do wątku zdarzeń na ekranie. Słuch nie ociera się o niezrozumiały skrzek obcych słów. Zrazu jeszcze przekorna uwaga czepia się ust aktorów, kontrolując ścisłe dopasowanie dźwięków i poruszeń, lecz po pewnym czasie słabnie czujność tej zbytecznej kontroli (zbytecznej, bo to zadanie należy do twórców, a nie do widzów) i tworzy się pożądany akord wrażeń słuchowych i optycznych.
Tyle co do strony formalnej. Przechodząc do oceny istotnych zalet filmu, należy uznać, że są one bardzo duże. Film, solidnie, po angielsku, zrobiony, wyróżnia się wysokim stopniem kultury. Podziwiam subtelność, z jaką potraktowano tak drastyczny temat, jak szpiegostwo podczas okupacji niemieckiej w Belgji. Jakże tu łatwo było popaść albo w krzykliwą demagogię, albo w płaski melodramat! Uniknięto jednego i drugiego. Dlatego też obraz robi wrażenie przejmującej, realnej prawdy. Sceny zbiorowe przypominają najlepsze wzory amerykańskie ("Wielka parada", "Na zachodzie nic nowego"), strona psychologiczna góruje całą przewagą starej kultury nad nową... Z wykonawców - miejsce honorowe zajmuje Madeleine Carol (nic wspólnego z Nancy Carroll), świetna artystka angielska, okaz talentu wielkiej próby. Osoba, która użyczyła jej głosu w dubbingu polskim, zdradza również talent niepowszedni. Bez wahania witam w niej przyszłą gwiazdę scen i ekranów polskich. Konrad Veidt, w roli niemieckiego oficera kawalerji, jest powściągliwy w gestach i słowie, doskonały w sylwetce, trochę demoniczny w mimice (Cezar Borgia, Caligari?) a brzmienie jego polskiego głosu, użyczonego przez p.Boneckiego, doskonale pasuje do tej wyniosłej postaci.
.

Herber Marshall jest dość bezbarwny i nieciekawy, zarówno wyglądem, jak i dykcją w dubbingu. Jego poprawna angielska wymowa była największym atutem w Ameryce. Gdy mu to odjęto ( w dubbingu ) - pozostało niewiele.
Specjalna wzmianka pochlebna należy się technice dubbingu w ustach - ocienionych wąsami i brodą - burmistrza i doktora. Ci dwaj mówią po polsku bez najmniejszej skazy. Kto wie, czy z rozpowszechnieniem dubbingu nie zacznie się w Hollywood moda na wąsatych i brodatych aktorów?
Nie mogę wreszcie nie pochwalić kopji, bardzo wyraźnej i czystej: skutek braku napisów, bo napisy wymagają kontratypów (powtórnych kopji), te zaś często są wadliwe i ciemne, już dla tego samego dubbing winien być z radością witany przez miłośników kina."
[L. B. ; KINO nr.4; 27 styczeń 1935 r. ]
.

Na fotografii: Lidia Wysocka (fot. Kino 1935 r.)
"Idą piękne Pistoletki i młode Pistolety"
"... Na zakończenie - zapowiedź: na przyszły rok kończy P.I.S.T. jedna z czołowych laureatek konkursu "Kina" - Li Wysocka, której... fonogieniczność podziwialiśmy w filmie "Siostra Marta jest szpiegiem", gdzie "dubbingowała" tytułową rolę Madeleine Carroll. Obecnie, jak słychać, wytwórnia Leo-film, za specjalnym pozwoleniem dyr. Zelwerowicza, powierzyła naszej laureatce główną rolę w nowym filmie. Brawo! [H. Liński]
[Kino nr.29, 21 lipca 1935 r.]
Bardzo dziękuję panu Markowi Kopaczowi z Filmoteki Narodowej za spisanie z kopii filmowej danych dotyczących polskiej wersji dialogowej oraz niestrudzonemu Rafałowi "Rola" Skibickiemu za odnalezienie w archiwalnych rocznikach "Światowida" całej obsady aktorskiej do tego dubbingu.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
2. "Epizod" (Episode) - Austria 1935 reż. Walter Reisch
.


"Wejście tego filmu na nasze ekrany poprzedziła rozgłośna fama sukcesu głównej bohaterki, Pauli Wessely, nagrodzonej na Festivalu weneckim za najlepszą kreację - właśnie w "Epizodzie". Paula Wessely, chluba scen wiedeńskich, ukazała się w r. u. w "Maskaradzie" - i, pomimo swych niekorzystnych warunków zewnętrznych, zdobyła powszechny aplauz. Głównym i wyłącznym jej atutem - jest bezpośredniość i szczerość w ekspresji zarówno mimicznej, jak i wokalnej.
Ten atut niestety, został w "Epizodzie" dotkliwie zredukowany przez "dubbing". Nie wchodząc w motywy, jakie skłoniły przedsiębiorców do zdubbingowania tego filmu - poprzestać musimy na stwierdzeniu, że najgorzej wyszła na tem główna bohaterka, to też dla właściwej oceny jej gry niezbędny byłby pokaz "Epizodu" w wersji oryginalnej. Po tem zastrzeżeniu, należy wyrazić pełne uznanie wysokiej kulturze wykonania zarówno w reżyserji, unikającej zbyt jaskrawych podkreśleń, jak i w grze i w djalogu..." [L. B.]
[Kino nr. 40; 6 październik 1935 r.]
"... Jeszcze jeden epizod rodzimego geszeftu, sposób, na który się wzięto poraz pierwszy w roku ubiegłym: Bierze się trzeciorzędny film austrjacki (te są najtańsze) i fabrykuje się t.zw. dubbing, czyli podkłada się polskie słowa z pomocą najtańszych sił aktorskich. Przy hucznej reklamie ten jeden czynnik atrakcyjny ściągnie publiczność; mniejsza o poziom filmu.
Jeżeli chodzi o "Epizod", przypomina on żywo produkcję z okresu, w którym akcja jego się rozgrywa: epokę shimmy i one-stepa. Niezwykle naiwny, niezdarnie sklecony scenarjusz, w głównej roli wiośnianego podlotka brzydka, wyranżerowana i kiepska aktorka Paula Wessely, a do tego wszystkiego ów słynny dubbing. Wymuszone, deklamujące po teatralnemu głosy wywołują wrażenie groteskowe, czasem wręcz komiczne, spotęgowane trudnościami tekstu; bohaterka nazywa się "Walerja" - imię po niemiecku obojętne, po polsku w tekście brzmi śmiesznie; uczniowie mówią do korepetytora: "Tak jest, panie Tietz", a styl mówiących przypomina trzeciorzędną powieść sprzed dwudziestu lat. Mamy już klęskę przekładów w literaturze. Teraz zaczyna się nowa - w kinie...."
[Andrzej Mikułowski, Prosto z mostu, nr. 41, str.7; 10.06.1935]
"... Po niedość udanej próbie zdubbingowania filmu austrjackiego na wersję polską, dano wersję oryginalną tego głośno reklamowanego obrazu z Paulą Wessely w roli tytułowej. Niedobrze się stało, że reżyserował sam autor scenariusza Walter Reisch. O ile jako scenarzysta jest znakomity i zdobył sobie bezapelacyjne na gruncie niemieckim sukcesy, o tyle jako reżyser, nie potrafi odważyć dobrych i słabszych momentów swojego własnego utworu myślowego. Reżyserskie jego kryterjum poddaje się mimowoli fantazji literackiej, stąd za dużo rozlewności i napęczniałych słowem scen w miejscach, gdzie oczekujemy zwartego tempa. Mimo to film jest naprawdę dobry, zwłaszcza w porównaniu z innymi współczesnymi komedjami o bardzo podobnych koncepcjach tematycznych.
Co do wykonawców, Otto Tressler, prześwietny artysta wiedeńskiego Burgtheatru dzieli swój sukces z wytwornym Diehlem, aktorem o nieprzeciętnych walorach męskiej urody i przyjemnego sposobu reagowania na zdarzenia, z których wypływa bezpośrednia konieczność jego wystąpienia aktorskiego.
W końcu uwaga z racji dubbingu.
Kiedy dubbing był nowością, zdawało się, że wywoła przewrót w zakresie przyswajania obcych filmów rodzimej kinematografji, przez dostosowanie do ruchu ust i warg aktorów obcych - wyrażeń rodzimych. Było to co prawda dziwne, kiedy aktor niemiecki czy francuski mówił nagle poprawnie po polsku, ale przyjmowane to było z zaciekawieniem i radością, że obejdzie się bez czytania długich napisów na ekranie, absorbujących uwagę i przysłaniających w konsekwencji optyczne wartości obrazu filmowego. Okazało się jednak, że duszy i psychicznej plastyki aktora grającego, nie może dokładnie odtworzyć inny aktor, który może podgadywać, ale nie może dać swojego gestu ani ruchu na ekranie. Stąd zarysowała się pewna martwota dubbingu, choćby nawet precyzyjnie wypracowanego. Dlatego też padły w Warszawie oba dubbingi "Polskiej Akustyki"..."
[(m. o.) Codzienna Gazeta Handlowa, nr. 242, str.5; 18.10.1935 r.]
Bardzo dziękuję Rafałowi "Rola" Skibickiemu za odnalezienie i przesłanie mi recenzji z "Codziennej Gazety Handlowej" oraz "Prosto z mostu".
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
3. "Pawjan"(Baboona) - USA 1935 r. reż. Martin E. Johson, Osa Johnson
.

Na fot. Osa Johnson z małpką w pomalowanym w pasy imitującymi zebrę aeroplanie Sikorski.
"Film dokumentalny. Zdjęcia robione przez samych podróżników, z któremi spotykaliśmy się na ekranie, Martiniego i Osy Johnsonów, z ich wyprawy naukowej, w głąb Afryki, na samolotach. Jeden samolot pomalowany w pasy, imitujący zebrę, drugi centkowany jak żyrafa - przesuwają się nad dzikiemi bestjami, które uspokojone podobieństwem "wielkich ptaków" do tych zwierząt, które imitować mają, nie zwracają prawie uwagi na samoloty, pomimo warkotu motorów. Ułatwia to podróżnikom zdjęcia i docieranie do najtajniejszych zakątków dżungli, w celu obserwowania życia dzikich zwierząt u nich "w domu". Akcji nie ma tu żadnej, a pomimo to odbywamy tę niezwykle ciekawą podróż, oglądamy z wysokości 2000 metrów te cuda przyrody z zapartym oddechem. To nie jest dżungla zbudowana w atelier wytwórni i puszczone obłaskawione zwierzęta z Zoo, lecz olbrzymie stada zebr, żyjących na wolności, stada słoni, żyraf, flamingów, pawjanów i gromady lwów, które rozłożyły się pokotem wśród samolotów. Trzeci samolot zajęty jest przez operatora filmowego i przez speakera, jedną z większych zalet tego filmu jest to, że niema żadnych napisów pod obrazami, co pozwala całą uwagę zwrócić na obrazy i że speaker mówi po polsku, bardzo wyraźnie, nie opóźnia się, ani pospiesza z objaśnieniami, przesuwających się obrazów. Nie można nie zwrócić uwagi na projekcję, wyjątkowo staranną, którą operator w miarę potrzeby zwalnia i pozwala na dokładne obejrzenie ciekawych zdjęć. Film świetnie zmontowany. Fotografja czysta. Wspaniałe zdjęcia. Jako jeszcze jedną zaletę wymienić trzeba i to, że w filmie niema strasznych, okrutnych scen, wzajemnego pożerania się zwierząt i polowań na bezbronne stworzenia. Niektóre zdjęcia poszczególne robione są ze zbyt wysoka i np. flamingi, ptaki wielkości bociana, wyglądają jak małe, białe kulki, nie większe od kurzego jaja. Niewiele większe są, zdjęte z tej samej wysokości, zebry.
Pożądane byłoby, ażeby ten film, ze wszechmiar zasługujący na uznanie, doczekał się powrotu młodzieży z wakacyj letnich." [Wanda Kalinowska]
[Kino nr.35; 1 wrzesień 1935 r.]
===========================================================================
PIERWSZY POLAK
przed mikrofonem wytwórni amerykańskiej
" Tak się ostatnio złożyło, że miałem okazję porozmawiać nieco obszerniej z znanym aktorem i reżyserem teatralnym i filmowym Romualdem Gantkowskim. Przy tej okazji Gantkowski opowiedział mi dla Czytelników "Kina" niezwykle ciekawe, pełne emocji i przygód dzieje swojej pracy artystycznej na szerokim świecie. Jak wiadomo, Romuald Gantkowski, ongiś aktor Teatru Polskiego w Poznaniu, uczeń Romana Żelazowskiego, później hospitant i asystent Maxa Reinhardta w Berlinie, a zarazem działacz społeczny na terenie emigracji polskiej, zorganizował objazd artystyczno - propagandowy z własnym zespołem po Ameryce Północnej. Impreza ta, ciesząca się sukcesami artystycznemi, skończyła się, niestety, krachem materjalnym.
Romuald Gantkowski odesłał wówczas zespół do Polski, sam zaś próbował swoich sił w teatrze i w filmie. Oto, co mówi Gantkowski o swoich ówczesnych przygodach:
- W bardzo paskudny czas - był to okres przykrych i ponurych dni styczniowych 1930 r. - przyjechałem z Chicago do New Yorku. Po niepowodzeniu w Chicago, gdzie po załamaniu się mojej imprezy w połowie 1929 r. - usiłowałem stworzyć stały polski teatr - niewielkie mogłem mieć nadzieje na zdobycie jakiejś pracy. Powitany serdecznie przez Adama Didura - naszego wielkiego śpiewaka, chlubę Metropolitan - Opera - House - z którym zaprzyjaźniłem się w czasie mego pierwszego występu w New Yorku na wiosnę 1929 r. zacząłem się rozglądać za jakiemiś możliwościami.
Niestety, Polonia New - Yorska - jeszcze rok temu tak bardzo serdeczna - raczej obojętnie, a nawet częściowo wręcz wrogo ustosunkowała się do mojej osoby. Nic dziwnego! Wszak człowiek bez pieniędzy, w dziurawych butach, podartym garniturze, nie wiedzący - co mu jutro przyniesie i czy będzie miał na obiad - nie może wzbudzić zaufania czy sympatji.
Właśnie dlatego z wielką wdzięcznością i ze wzruszeniem wspominam tych nielicznych przyjaciół - którzy mnie w tych tragicznych chwilach wspierali moralnie i materjalnie.
Położenie moje stawało się jednak rozpaczliwe. Pamiętam taki mroźny szary dzień, kiedy to z dzielnicy West, gdzie mieszkałem - szedłem w rozszalałą śnieżną zawieję przez Central Park pieszo do wschodniej dzielnicy olbrzymiego miasta z frakiem pod pachą - jedynym moim w tym czasie dobytkiem, by u handlarzy zastawić czy sprzedać ten mój "skarb".
Marzłem nielitościwie, śnieg siekł mi w oczy - upadłem ze zmęczenia i wycieńczenia (od kilku dni prawie że nie jadłem) i z tem mojem zawiniątkiem przemierzałem uparcie pół New Yorku pieszo z nadzieją w sercu, że uda mi się zdobyć kilka dolarów i przeżyć znowu kilka dni. Straciłem dwie godziny czasu na ten "spacer", a kiedy doszedłem do celu - moi "Żydkowie" przeważnie zreszta z Polski rodem - odesłali mnie z kwitkiem, twierdząc, że fraka kupić nie mogą, bo ich klientela nie reflektuje na takie eleganckie ubranie. No i znowu spowrotem dwie godziny marszu - ale już bez nadzei - do zimnego pokoju o chłodzie i głodzie. Tak to niewesoło działo mi się w połowie lutego Roku Pańskiego 1930 r. Zdawało się, że kres mój nadszedł. Tak przynajmniej mówiono sobie na "ucho" w Polonji nowojorskiej.
Nie dając za wygraną - wziąłem pewnego dnia książkę telefoniczną i wypisałem sobie adresy wszystkich wytwórni filmowych w New Yorku. Jakkolwiek nie miałem dotąd nic z filmem wspólnego poza krótkiem przeszkoleniem, jakie przeszedłem w 1927 r. w Berlinie na kursie filmowym zorganizowanym przez "Ufę" dla uczennic i uczniów Reinhardta - sądziłem, że znając kilka języków i wobec opanowania przez film dźwiękowy całego świata mogę mieć szanse. Byłem przecież aktorem i reżyserem, uczniem słynnego Reinhardta!
Przykre to były chwile, kiedy obdarty i wycieńczony stanąłem w wspaniałych pałacach (dosłownie), siedzibach "Paramountu", Metro Goldwyn Mayer, "Foxa" i. t. d. I o dziwo! Przyjmowano mnie wszędzie bardzo uprzejmie - wypytywano skrupulatnie, kto jestem, gdzie pracowałem, co umiem - pytano się o rekomendacje. Poczem zapisywano adres i obiecywano dać znać za parę dni. Sądziłem, że to grzeczna forma odmowy. Nie znałem jeszcze Ameryki i mentalności amerykańskiej. W Europie, a szczególnie u nas nie wpuszczonoby mnie w takiem zaniedbanem ubraniu nawet do przedpokoju jakiegoś dyrektora czy prezesa. Co innego w Ameryce, Amerykanin inaczej rozumuje. Obchodzi go przedewszystkiem "osobowość" petenta - osobiste wrażenie po kilkuminutowej rozmowie decyduje o przyszłości danego osobnika.
Tak więc znalazłem się w dwóch wytwórniach w "Paramouncie" i w "Fox'ie" przed obliczami samych dyrektorów. Mister Sheehan, dyrektor działu zagranicznego "Foxa" wzbudził we mnie i podziw i wielką sympatję.
.

Na fotografii Romuald Gantkowski
Zapewnił mnie Mr. Sheechan, że wkrótce zawezwie mnie do dokonania próbnego zdjęcia głosowego. Druga wizyta w Paramouncie na Turner Square w charakterystycznym drapaczu, znanym z fotografji na całym świecie - w gmachu, w którym mieści się także kino "Paramount" i gdzie pracuje dla samego tylko przedsiębiorstwa panów Zuckor i Laskiego 3.500 urzędników - wypadła również pozytywnie.
Skierowano mnie tam do działu zagranicznego - później do świeżo otworzonego działu synchronizacji i dubbingu filmów amerykańskich na obce języki, do dyrektora tego działu Mr. J. Karola. Siedząc w luksusowym gabinecie vis a vis Mr. Karola i rozmawiając z nim po niemiecku - nie mogłem wówczas przypuszczać dwóch rzeczy. Po pierwsze, że ten Mr. Karol - to rodowity lwowianin, no i że ten lwowianin odegra tak zasadnicza i wielką rolę w mojem żzyciu. I stało się, że po kilku dniach otrzymałem wezwanie do Paramountu i do Foxa. Zacząłem od Paramountu. Zgłosiłem się do tegoż Mr. Karola o wyznaczonej godzinie, a w kilka chwil później mknąłem z nim i jego asystentem administracyjnym Fr. Kirschnerem autem do studia New Yorskiego Paramountu "Long Island Astoria Studio". Nie zapomnę nigdy tej chwili, gdy stanąłem stremowany przed mikrofonem i kiedy kazano mi zaimprowizować cokolwiek po polsku i po niemiecku.
Mam wrażenie, że byłem pierwszym Polakiem, przemawiającym do mikrofonu w amerykańskiej wytwórni. Po dokonanej probie, usłyszałem bezpośrednio swój głos - niesamowite wrażenie. Nazajutrz już pracowałem w dziale "dubblowym" jako aktor polski i niemiecki. Pierwsza moja gaża wynosiła 100 dolarów za nagranie po polsku dwuminutowego prologu wodza szczepu indyjskiego w filmie p. t. "Silent Enemy" (Milczący wróg).
.


dwa fotosy z filmu "Milczący wróg".
Musiałem się podobać mojemu szefowi, gdyż zaproponował mi stałe engagement w charakterze kierownika artystycznego i reżysera działu "dubbingu" wytwórni "Paramount". Mając jednocześnie bardzo korzystną ofertę ze strony "Fox'a" od Mr. Sheehana - wahałem się długo. I znowu przypominam sobie taki spacer z przyjaciółmi po Central Parku - ale już w innym nastroju - w cudną majową noc - gdzie nie myślałem już o zastawieniu fraka - ale roztrząsałem dwie propozycje. I kto wie, czy dobrze zrobiłem, decydując się na "Paramount". Gdybym był przyjął ofertę Mr. Sheehan'a - nie byłbym może teraz w Polsce. Jakób Karol z "Paramountu" przeważył szalę tem, że w końcu (po trzech miesiącach) przemówił do mnie nagle w studio po polsku, no i obiecywał mi złote góry, jeżeli zaakceptuję propozycję i pojadę z nim do Paryża, gdzie właśnie "Paramount" organizował swój europejski oddział w Joinville - stwarzając z niczego olbrzymi, nowoczesny warsztat pracy. Wybrałem "Paramount" i tak się stało, że po kilkumiesięcznej pracy w charakterze aktora, reżysera i kierownika artystycznego w Long Island Astoria Studio wyjechałem z kontraktem w kieszeni 3 lipca 1930 r. na pokładzie "St. Homeric" do Cherbourga, żegnany "najserdeczniej" przez całą gromadę "przyjaciół".
Tyle o sobie Romuald Gantkowski.
Po zlikwidowaniu francuskiej filji Paramountu w Joinville, Gantkowski wrócił do kraju. Z pewnością usłyszymy jeszcze nieraz jego nazwisko w związku z jego planami filmowemi, zakrojonemi na wielką skalę."
[K.F.; Kino nr. 9; 3 styczeń 1935 r.]