„Zaniedbane dziedzictwo”

W przyjętym na potrzeby tego artykułu znaczeniu, dubbing treści audiowizualnych jest procesem post-produkcyjnym, w ramach którego ścieżka dialogowa istniejącego zagranicznego materiału zostaje nagrana ponownie z udziałem rodzimej ekipy dokonującej jej językowej adaptacji czy lokalizacji. Na świecie jest to od dekad metoda popularna, lecz posiadająca wielu przeciwników. W niektórych krajach – Włochy, Niemcy, Francja – stosuje się ją powszechnie, nie tylko dla ułatwienia widzom śledzenia toku fabuły, ale też utrwalania mocy języka ojczystego. W innych – Holandia, Skandynawia, USA – króluje przekład w formie wyświetlanych w kadrze napisów, a dubbing pojawia się głównie w produkcjach animowanych i filmach skierowanych do młodszej widowni. Polska jest przypadkiem szczególnym: napisy nie wszyscy lubią, dubbing przegrywa z zakorzenioną w czasach PRL-u szeptanką, czyli popularnym lektorem odczytującym skrócone wersje dialogów, a podkładanie głosu w filmach aktorskich prowadzi do werbalnych wojen.

Przy czym wina leży zarówno po stronie twórców dubbingu, jak i widzów. Pierwsi, walcząc dziś z ograniczeniami czasowymi i finansowymi, nie mogą sobie często pozwolić na dopracowanie przekładu oraz technicznej realizacji do perfekcji. Drudzy – i zwolennicy, i przeciwnicy – postrzegają tę metodę dość płytko: albo jako opcję komfortową wobec frustrujących napisów i głosu lektora, albo czyste zło upraszczające różne konteksty oryginału. Co ciekawe, w większości tych aspektów niewiele się przez ostatnie dekady zmieniło. „W latach 30. XX wieku przez prasę przetoczyły się gromy na temat dubbingu, a w dyskusji zabierali głos najwięksi intelektualiści. Po wojnie było podobnie, a potem – niezależnie, czy były to lata 50., czy 80. – co rusz pojawiały się nowe fale uprzedzeń. Argumenty były zawsze te same, różniły się podpisanymi nazwiskami” – opowiada Zbigniew Dolny, nie-strudzony pasjonat polskiego dubbingu, który poświęcił tysiące godzin na dokumentację i zachowanie dziedzictwa tzw. polskiej szkoły dubbingu.

Tak się bowiem składa, że mimo wszelkich kontrowersji dubbing był kiedyś w Polsce uznawany za sztukę, a jego twórcy – reżyserzy, dialogiści, aktorzy, operatorzy dźwięku, korektorzy i inni – stawiali udanie czoła takim klasykom, jak 12 gniewnych ludzi Sidneya Lumeta czy Śmierć w Wenecji Luchino Viscontiego. O ileż dzisiejsza debata nad sednem i sensem dubbingu byłaby wartościowsza, gdyby wzbogacić ją o świadomość i pamięć o tamtych – docenionych także na świecie – dokonaniach.

Każdy początek to ciąg dalszy

Co może wydawać się dość szokujące, dubbing zawitał do Polski już na początku lat 30. XX wieku, w zasadzie równo z nastaniem ery dźwięku. Kraj nie potrafił podnieść się po post-niepodległościowym kryzysie ekonomicznym, a brak infrastruktury i odpowiedniego przeszkolenia sprawił, że pierwsze próby okazały się porażką godną odnotowania wyłącznie w celach kronikarskich. Jednak już w 1935 roku, wraz z dubbingiem dramatu wojennego Siostra Marta jest szpiegiem Victora Saville’a, odkryto, że nowa forma przekładu ma ogromny potencjał. Zwłaszcza że powojenne społeczeństwo borykało się z plagą analfabetyzmu, a w pierwszych latach po pierwszej wojnie światowej w teatrze i w kinie panował zakaz używania języka rosyjskiego i niemieckiego. Najbardziej znanym zdubbingowanym filmem okazała się wówczas Disneyowska Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, w polskiej reżyserii Ryszarda Ordyńskiego, a złoty okres polskiego dubbingu rozpoczął się od socrealistycznych filmowych agitacji stalinizmu.

Wielotomowa publikacja „Historia polskiego dubbingu”

Pierwszym krokiem było założenie w 1949 roku w Łodzi Studia Opracowań Dialogowych, którego twórcy – mimo odgórnego nakazu manipulowania symboliką zachodnich produkcji – okazali się pojętnymi uczniami i błyskawicznie wypracowali doskonały warsztat oraz świadomość możliwości dubbingu. Gdy w 1956 w Warszawie stworzono podobną instytucję (znaną później jako Studio Opracowań Filmów – SOF), postęp ruszył lawinowo. „Studio łódzkie dubbingowało od 4 do 7 filmów rocznie. Po roku 1956 do lat 60. w Warszawie opracowywano ponad 20 produkcji, w tym większość filmów dla dzieci, co było około jedną czwartą zachodnich filmów sprowadzanych do kraju” – tłumaczy Dolny, podkreślając, że statystyki rosły do 1969 roku, daty granicznej złotych lat polskiego dubbingu kinowego. – „Od 1965 na ekrany trafiało ponad 50 zdubbingowanych filmów z około 180 dystrybuowanych na przestrzeni całego roku. To była już produkcja masowa, ale mimo to reżyserzy, dialogiści i inni pracowali w pocie czoła, osiągając najwyższą jakość”.

Praca nad jednym tytułem potrafiła wówczas trwać w najbardziej karkołomnych przypadkach nawet kilka miesięcy, a do dubbingu kierowano głównie filmy gęste od dialogów. Pozwalało to reżyserom i dialogistom wykazać się znajomością języka polskiego i perfekcją w synchronizacji dialogów z ruchem ust aktorów, ale też dawało takim tuzom, jak Mieczysław Voit, Danuta Szaflarska czy Jan Kobuszewski okazję do stworzenia prawdziwych kreacji.

Nieznośna lekkość głosu

Zofia Dybowska-Aleksandrowicz w trakcie pracy w studiu dubbingowym.

Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady – o niektórych rolach dubbingowych mawiało się, że co najmniej dorównują tym oryginalnym. Polscy aktorzy i aktorki znali wersje źródłowe i dialogi na pamięć, a role zabierali często do domu, ćwicząc przed lustrem czy w towarzystwie. Zżywali się ze swoimi postaciami. „Działało to tak, że w nagrywanej scenie brali udział wszyscy aktorzy, którzy, spędziwszy wcześniej całe godziny na dyskusjach z reżyserami i dialogistami, odtwarzali drogę twórczą aktorów zagranicznych. Przeżywali wszystko na nowo, w swoim języku i operując własnymi narzędziami” – opowiada Dolny. – „Poza tym głosy były fantastycznie dobrane. Aktorów poszukiwano nie tyle pod kątem fizyczności czy wyglądu zewnętrznego, lecz prawdy postaci i podobieństwa psychologicznego. W dubbingu podkreślano językową barwę regionów, z których pochodzili aktorzy. Wschód, Zachód, kresy, duże miasto, prowincja, tu akcent, tam zaśpiew – tej rozpiętości barw, fraz i intonacji słuchało się z ogromną przyjemnością”.

Sam proces powstawania dubbingu był zresztą wieloetapowy i nader skomplikowany, wymagał elastyczności, inwencji oraz poprawiania, poprawiania i jeszcze raz poprawiania. Po sobie oraz po innych. I przyjmowania poprawek. „Praca zaczynała się od wspólnego oglądania filmu przez realizatorów oraz aktorów, którzy omawiali następnie wszystkie postaci, wchodzili w ich głowy i tworzyli je jakby na nowo dźwiękiem i słowem. Potem ci ludzie szlifowali tekst do znudzenia, aż był odpowiedniej jakości, i pracowali, także po nocach, nad tym, żeby nagranie nie zatraciło tych wszystkich smaczków i kulturowych kontekstów” – kontynuuje Dolny. – „Wśród reżyserów byli ludzie po łódzkiej »Filmówce«, wśród dialogistów poloniści i osoby, które miały ucho do żywego języka, wśród aktorów sama elita. Pieniądze nie były duże, ale stałe zatrudnienie oraz możliwość »zagrania« czy przepisania dialogów Orsona Wellesa, Katharine Hepburn czy Spencera Tracy’ego, zapewniały satysfakcję i poprawiały warsztat”.

System był czasochłonny i kosztowny, ale dawał wymierne rezultaty, a warszawski SOF stawiał na najwyższą jakość aż do połowy lat 90., gdy stara epoka musiała ustąpić nowej rzeczywistości oraz postrzeganiu sztuki dubbingu. Natomiast w latach 70., gdy telewizja doszła do słowa, jedne z najlepszych dubbingów realizowano na potrzeby seriali. Wśród tych najbardziej uznanych były: Saga rodu Forsyte’ów, Pogoda dla bogaczy, Ja, Klaudiusz, Sześć żon Henryka VIII, Pustelnia parmeńska, Koń, który mówi czy Elżbieta, królowa Anglii.

Czytać czy nie czytać?

Dubbing roku 1959 – film 12 gniewnych ludzi – fragment publikacji „Historia polskiego dubbingu”

W latach 60. powstała z kolei koncepcja szeptanki, dzięki której studia mogły zaspokoić rosnący popyt na dubbing (szczególnie serialowy), nie każąc widzom czytać napisów, które w kinie miały sens, ale w telewizji, mając na uwadze ówczesne odbiorniki, dawały słabe rezultaty. Nie ustawały zarazem spory nad sensem dubbingu, a przeciwnikom wtórowali zawiedzeni pojawiającymi się problemami technicznymi, wynikającymi m.in. z metod nagrywania i tworzenia kopii kinowych. „Tragedią dubbingu było i jest to, że jeśli jest dobry, to jest właściwie niesłyszalny. Dialogi wydają się tak naturalne, że są przezroczyste, ale o złych dubbingach i tych nieudanych technicznie pamięta się latami” – mówi Dolny. – „Zdarzały się wypadki przy pracy, ale uważam, że 95 proc. filmów zdubbingowanych do 1989 roku to była koronkowa robota. Najlepszych przykładów zazdrościł nam świat, twórcy dubbingu otrzymywali nagrody i odznaczenia za swą pracę, a zagraniczni aktorzy byli pod wrażeniem oddania ze strony użyczających głosu polskich aktorów”.

Jednocześnie pojawiały się nowe problemy techniczne, fizyczne kopie filmowe traciły na jakości, dawne nagrania ulegały degradacji lub były arbitralnie uznawane za niebyłe, a brak świadomości sprawiał, że mało kto zastanawiał się nad archiwizacją dokonań polskiej szkoły dubbingu. „Mimo kontrowersji, ludzie dobrze oceniali dubbing, rozmawiali o nim, kochali polskość głosów, którymi zagraniczni aktorzy przemawiali do nich z ekranów” – opowiada Dolny. – „Anna Seniuk wspomina w autobiografii, że jej twarzy nie rozpoznawano, ale gdy odezwała się w sklepie, wszyscy wiedzieli, że to Irena Forsyte z Sagi rodu Forsyte’ów”. Po roku 1981 zauważalny od końca lat 60. kryzys w dubbingu kinowym pogłębił się, gdyż ograniczono napływ wartych opracowywania zachodnich produkcji, a telewizja zyskała nowego wroga w postaci kaset wideo. Okres transformacji pokazał, że jakość i pasja muszą ustąpić finansowej i czasowej kalkulacji, a dubbing zaczął być postrzegany przez pryzmat animacji i ukłonu w stronę najmłodszego widza.

Tak było przez lata 90., a gdy w dwutysięcznych, już po zamknięciu w 1998 roku Studia Opracowań Filmów, ogromny sukces odniósł Shrek Andrew Adam-sona i Vicky Jenson – ze znakomitymi dialogami Bartosza Wierzbięty, które błyskawicznie weszły do słownika wielu Polaków – było to po prostu postawienie kropki nad „i”. Formuła dubbingu zaczęła nabierać ponownie wiatru w żagle, ale już w nowej, popkulturowej formie, odbiegającej od tradycji polskiej szkoły dubbingu.

Historia stara jak świat

I dobrze, kultura i sztuka rządzą się swoimi prawami, i nie powinny stać w miejscu, smutny jest jednak fakt, że w skali świadomości zbiorowej zaskakująco szybko – w zasadzie na przestrzeni jednego zaledwie pokolenia – zapomnieliśmy o ważnej części naszego dziedzictwa kulturowego.

2013 rok – spotkanie warszawskiej redakcji SOF. Od lewej Zbigniew Dolny, Grażyna Dyksińska-Rogalska, Maria Etienne, Halina Wodiczko, Krystyna Subocz, Joanna Klimkiewicz, Mieczysława Kucharska, Stanisława Dziedziczak, Elżbieta Kowalska, Iza Falewiczowa

O tradycjach, które wynosiły polską kulturę na wyżyny w czasach, gdy spodziewano się po niej raczej rozwiązań uśredniających. Zbigniew Dolny, jeden z największych ekspertów w temacie i autor kilkutomowej, porażającej mnogością informacji publikacji o historii polskiego dubbingu, uważa, że polskiej szkole dubbingu należy się miejsce u boku polskiej szkoły filmowej oraz nurtów, dzięki którym dotrzymywaliśmy kroku reszcie świata. „Żałuję, że aktorzy dubbingowi nagrywają dziś role osobno, nie mając przy sobie grającego na pełnych obrotach partnera, bo ten rodzaj prawdy mówionej słychać w tym, jak ktoś mówi, jak »gra« postać. Wątpię, żeby dało się to jakoś zmienić, ale chciałbym, żeby pamięć o polskiej szkole dubbingu została zachowana” – przyznaje Dolny. – „Mieliśmy fachury aktorskie, których dubbingi przeszły do legendy. Danuta Szaflarska, Zofia Mrozowska, Barbara Wrzesińska, Aniela Świderska (która podkładała wybitnie głos pod Bette Davis). Po stronie panów m.in. Gustaw Holoubek, Leon Pietraszkiewicz, Władysław Staszewski, Władysław Hańcza i Czesław Byszewski” – wymienia Zbigniew Dolny. – „Mistrzowie i mistrzynie reżyserii: Seweryn No-wicki, Jerzy Twardowski, Zofia Dybowska–Aleksandrowicz, Romuald Drobaczyński, Maria Olejniczak, Izabella Falewicz, Maria Piotrowska. Znakomici dialogiści, jak Jan Moes, Elżbieta Łopatniukowa, Krystyna Uniechowska, Maria Etienne, Janina Balkiewicz, Krystyna Albrecht. A także dziesiątki innych niesamowitych osób tworzących świat, o którym polska kultura zapomniała, jak wybitny operator dźwięku Mariusz Kuczyński, który budował od podstaw Studio Opracowań Filmów w Warszawie, a lata później założył Master Film Studio. Oni zdefiniowali pojęcie dobrego kina dla kilku pokoleń widzów. Zasługują na pamięć”.

I to właśnie przypisanie anonimowym dotychczas ludziom konkretnych kształtów oraz dokonań mogłoby stworzyć dziś płaszczyznę porozumienia między zwolennikami oraz przeciwnikami dubbingu. Jeśli bowiem usunąć z równania konteksty ideologiczne i polityczne, w całej dyskusji chodzi przecież o to, żeby poznawać zagraniczne kino jak najpełniej, tracąc jak najmniej z jego językowych niuansów. Jedni wolą napisy, inni dubbing, ale rozmawiać mogą o dobrym kinie.

Artykuł na podstawie rozmowy ze Zbigniewem Dolnym napisał Darek Kuźma.

Źródło: Przedruk z Magazynu Filmowego Stowarzyszenia Filmowców Polskich.

Odpowiedz