Dubbingi zlecone przez Netfliksa do produkcji dla dorosłych to w dalszym ciągu rzadkość, a jak dotąd ograniczają się one niemal wyłącznie do animacji. Nie inaczej było z Castlevanią, serialem opartym na licencji popularnej gdzieniegdzie serii gier komputerowych. Jako że Dracula w wydaniu dla starszych odbiorców niespecjalnie miał jak dotąd szczęście do dubbingu (na tę chwilę do głowy przychodzą mi tylko gry Dracula: Zmartwychwstanie i jej kontynuacja, Dracula 2: Ostatnie sanktuarium), przyjrzyjmy się temu, jak wypada polska wersja serialu.
Trudno jest mi jednoznacznie ocenić dobór aktorów i sposób, w jaki zagrali powierzone im role. Powodem może być fakt, że Castlevania utrzymana jest w stylistyce anime, a że za młodu oglądałem dziesiątki filmów i seriali z tego gatunku w języku japońskim, to nie przywykłem do oglądania tego typu produkcji po polsku. Prawda, nie jest to serial anime, ale mimo wszystko stylistyka, w tym obrzydliwe bishōneny, jest właściwa dla tego typu produkcji, więc może być to powodem, dla którego po prostu ciężko jest przyzwyczaić mi się do polskich głosów. Ale trzeba przyznać, że część dobrano dość dobrze. Zarówno śp. Andrzej Blumenfeld, jak i zastępujący go Jakub Szydłowski całkiem nieźle sprawdzają się jako Dracula. Z głównych bohaterów dwóch dotychczasowych serii przyjemnie wypadł również Szymon Kuśmider jako wampir Goldbrand. Co do reszty, mam już mieszane uczucia. Chociaż Tomasz Borkowski jako Trevor Belmont wypada znośnie, to już jego towarzysze – Joanna Kuberska (Sypha) i Hubert Paszkiewicz (Alucard) brzmią słabo. Boli to zwłaszcza w przypadku Kuberskiej, która we Flaked reżyserowanym przez Wojciecha Paszkowskiego poradziła sobie nadspodziewanie dobrze, a podobno dubbing do fabuł jest trudniejszy i bardziej wymagający. Nie zmienia to jednak faktu, że większość ról zagrana jest bardzo bezpłciowo, a aktorzy nie tyle grają, co po prostu recytują swoje kwestie.
Przeciętny dobór głosów i aktorstwo nie znaczy jednak, że jest to wyłącznie wina polskiego dubbingu, bo i oryginalna anglojęzyczna wersja jest w tym względzie taka sama. Castlevanię najlepiej chyba oglądałoby się po japońsku, gdyby ten dubbing był dostępny w Polsce. Pomijając jednak dwie powyższe kwestie, w polskim dubbingu razić może także powtarzalność głosów tła, co przy raptem dwunastu około dwudziestominutowych odcinków nie powinno mieć miejsca. Jednak i tutaj jestem w stanie się założyć, że w oryginale było podobnie, tyle że nieznanych głosów amerykańskich czy angielskich aktorów się tak nie zauważało.
Dość przeciętne jest również tłumaczenie. W ubiegłym roku odpowiedzialna za nie Marta Robaczewska otrzymała Zbuka za najgorsze dialogi. Podejrzewam, że przyczyną było ich ocenzurowanie poprzez wygładzenie albo usunięcie wszystkich możliwych przekleństw. W serii drugiej jest pod tym względem trochę lepiej – przynajmniej część wulgaryzmów przetrwała etap tłumaczenia, chociaż większość i tak została usunięta albo zastąpiona „pieprzeniem”. Nawet to nie zmienia faktu, że dialogi same w sobie są po prostu nijakie. Trudno jednak winić za to dialogistkę, bo już oryginalny tekst jest mało interesujący. Co prawda czasem z pustego i Salomon naleje, ale dotyczy to wyłącznie dubbingu, w którym dialogista może zastosować lokalizację, czyli przede wszystkim komedii. W Castlevanii konieczne było ścisłe trzymanie się pierwowzoru i czasów, w jakich rozgrywa się akcja serialu, co ograniczyło rolę Robaczewskiej do oddania jak najwierniej miałkości pierwowzoru. I można powiedzieć, że się to udało – dialogi w Castlevanii tak w oryginale, jak i w dubbingu, są jakby napisane przez studenta filmówki, który zapomniał, że ma zaliczenie i na szybko wymyślił jakiś scenariusz. Poza całkowitą lub mocną cenzurą, jedną z trochę irytujących przypadłości polskiego dubbingu jest niekonsekwencja w stosowaniu wołacza. Chociaż używa go większość bohaterów, to sporadycznie zdarza się, że któraś postać nagle o nim zapomni i zwraca się do kogoś w mianowniku, a potem znów go używa. Przyczepić można by się również nazywania Draculi, wołoskiego hospodara, „lordem”. Po raz kolejny tłumacz zapomina, że w języku polskim „lord” to angielski tytuł szlachecki, podczas gdy w języku angielskim lord oznacza również po prostu „pana”. Biorąc pod uwagę, że Castlevania rozgrywa się w piętnastowiecznej Europie Wschodniej, czy nie można było zastąpić tego nieszczęsnego „lorda” chociażby „jaśnie panem”? Albo, jako że niespecjalnie trzeba było przejmować się kłapami, używać formy np. „Draculo, panie mój”. W ostateczności pójść tropem Draculi Stokera i zrobić z bohatera hrabię, w końcu hrabiowie są w wielu krajach? Każde to rozwiązanie byłoby lepsze niż „lord”.
Pod względem technicznym dubbingowi nie można zarzucić w zasadzie nic i na szczęście nie spotkała mnie taka nieprzyjemność z poziomem dźwięku, jak przy Chilling Adventures of Sabrina. Zadbano o to, żeby aktorzy konsekwentnie wymawiali trudne rumuńskie nazwy, takie jak Greșit czy Târgovişte. Chociaż nie wiem, czy wymowa [greszit] i [targowiszcze] jest poprawna, to jednak liczy się konsekwencja. Z tego co się orientuję, nazwisko Draculi – Țepeș – wymawia się [cepesz], a nie [tepesz], jak ma to miejsce w dubbingu, ale przynajmniej i w tym przypadku zachowano spójność wymowy. Zaskakujące jest więc, że reżyser drugiej serii, Artur Tyszkiewicz, przeoczył taki „szczegół” jak to, że proste imię Izaak część aktorów wymawia [izaak], część zaś [ajzak]. Problematyczny okazał się również Goldbrand, który potrafił stać się [golbrandem].
Jak wspominałem, w młodości zjadłem zęby na oglądaniu anime po japońsku, stąd utrzymane w tej stylistyce produkcje w innym języku są dla mnie odrobinę ciężkostrawne. Nie bez znaczenia jest również fakt, że oryginalna angielska wersja Castlevanii – tak pod względem dialogów, jak i aktorstwa – jest na wskroś przeciętna, a momentami wręcz beznadziejna. Stąd też nie podejmuję się wystawiania polskiemu dubbingowi ocen cząstkowych ani oceny ogólnej. Gdybym miał oceniać to, jak mi się ów dubbing (nie) podobał, oceny mieściłyby się w przedziale 4/10-6/10. Mamy tu jednak do czynienia z paradoksem, bo dokładnie takie same oceny wystawiłbym oryginalnej wersji, co by znaczyło, że Polacy stworzyli dubbing niemal idealny, oddający niuanse pierwowzoru, więc uzasadniona byłaby ocena 9/10? Dość powiedzieć, że Dariusz Dunowski, Artur Tyszkiewicz i Marta Robaczewska musieli pracować na bardzo niewdzięcznym materiale źródłowym i zrobili tyle, ile mogli, żeby dla Polaków oglądanie tego serialu po polsku było jak najmniej bolesne. Jedyne, czym nasz dubbing ustępuje oryginalnemu, jest cenzura przekleństw – całkowita w serii pierwszej i dość mocna w drugiej.
Odpowiedz