Poniższy artykuł pochodzi z 25. numeru magazynu „Ekran”, opublikowanego 22 czerwca 1989 roku. Rozmowę z Zofią Dybowską-Aleksandrowicz przeprowadziła Julitta Nowicka.
Technika elektroniczna ekspansywnie i skutecznie opanowuje niemal wszystkie dziedziny naszego telewizyjnego życia. Wydawałoby się więc, że już chyba wszyscy (widzowie, a przede wszystkim producenci) ulegli urokom i swoistemu luksusowi, jaki zapowiada. Są jednak poważne podstawy do obaw, że dubbing, ten działający pod egidą kinematografii (bo jest i drugi, „poltelowski”), wypadł z kolejki do nowoczesności. Czyżbyśmy my, widzowie, zmuszeni byli do skreślenia kolejnej istotnej pozycji w telewizyjnej ramówce? Na to i inne pytania odpowiada reżyser Zofia Dybowska-Aleksandrowicz.
– Żeby dojść do głównego powodu naszego dzisiejszego spotkania, przede wszystkim należałoby odpowiedzieć na pytanie, co stanowi podstawę działalności dubbingu?
– Najważniejszą dziedziną naszej pracy był zawsze Teatr Telewizji na Świecie. Tu opracowywałam spektakle z cyklu „Szekspira dzieła wszystkie”, a także wiele pojedynczych spektakli teatru telewizji angielskiej (np. „Miłość i gniew” Osborne’a), ostatnio pracowałam nad sztuką Teatru „Sowremiennik” Sałtykowa-Szczedrina w przeróbce Michałkowa pt. „Bałałajkin i spółka”.
Zdawałam sobie sprawę, że być może jest to opracowanie, które mogę zaliczyć do ostatnich i nie dlatego, że Teatr TV nie chce z nami współpracować, ale po prostu ze względu na brak sprzętu video. W tej sytuacji nieprędko będę mogła zrobić coś dla Teatru TV. „Bałałajkina…” potraktowałam jako zadanie specjalne. (Wspomnę, że początkowo chciano ten teatr opracować w tzw. szeptance – dialogi czytane przez lektora). Ogromna ilość tekstu, nakładające się na siebie dialogi, a przede wszystkim wspaniałe role rosyjskich aktorów wykluczały takie opracowanie. Na szczęście udało mi się przekonać naszych zleceniodawców, by zrezygnowali z tego pomysłu. Zależało mi także na tym, by dubbing tego spektaklu udowodnił, jak potrzebna i ważna jest polska wersja językowa, oczywiście z udziałem najlepszych aktorów, równych rangą i talentem swoim zagranicznym kolegom. Takie opracowanie nie tylko nie zubożyło oryginału, ale wzbogaciło go o nowe wartości.
Była to tez ostatnia moja praca na pełnym etacie (dziś jestem na „połówce”) i potraktowałam ją trochę jako symboliczne pożegnanie z tego rodzaju opracowaniami. „Bałałajkin…” był zrealizowany na taśmie filmowej i tylko dzięki temu mogliśmy go przygotować jeszcze u nas.
Pracę tę wspominam ciepło i z dużym wzruszeniem. Jak już mówiłam, zależało mi bardzo na perfekcyjnym opracowaniu i zwróciłam się do najlepszych aktorów – w wielu przypadkach moich wieloletnich przyjaciół. Nikt mi nie odmówił. Kiedy zadzwoniłam do Jerzego Radziwiłowicza, którego wymarzyłam sobie do roli narratora, i powiedziałam, że nie wiem, kiedy znowu będziemy mieli możność ze sobą współpracować, nie usłyszałam ani słowa wątpliwości. „Tak mi mów od razu. Ale mam dla ciebie tylko poniedziałki”. I rzeczywiście przyjeżdżał przez trzy poniedziałki i dosłownie prosto z pociągu stawał przy pulpicie, donosiliśmy mu tylko posiłki, lękając się, że w inny sposób nie zdążymy. Od godziny 10 rano do 9 wieczorem nie odchodził od pulpitu. W trzy dni – to nie do wiary – zagrał całą swoją rolę w „Bałałajkinie…”, rolę przecież bardzo trudną. To naprawdę duża sprawa, a dla mnie bezcenna. To jest ktoś, na kogo zawsze mogę liczyć. Podobnie zresztą zachowywali się wszyscy „moi” aktorzy. Ktokolwiek, do kogo się zwróciłam, mówiąc, że jest to prawdopodobnie nasze ostatnie spotkanie w studiu, godził się bez wahania. Marek Kondrat, który nie miał czasu, powiedział: „Mam tylko trzy godziny, gram w trzech filmach, jeżeli to wystarczy, jestem do dyspozycji”.
Marian Kociniak, który właśnie wrócił ze Stanów Zjednoczonych, już trzeciego dnia po przyjeździe był u mnie w studiu. Anna Seniuk (na małą rólkę przychodziła dwa razy) powiedziała: „Zosiu, do ciebie mogę na piechotę jeszcze trzeci”. Nie było rozmów na temat pieniędzy. I to jest dla mnie największa satysfakcja. Ostatni dzień nagrań pracowałam naprawdę ze łzami w oczach. Aktorzy przygotowali mi tak wspaniałe pożegnanie, że nie chciało mi się wychodzić z sali po jedenastu godzinach pracy. Nie czułam, że trwało to tak długo.
– O ile wiem, tak było zawsze; aktorzy bardzo chętnie odpowiadali na pani zaproszenie i to aktorzy znani i cenieni o ustalonej pozycji na scenie i w kinie.
– Ta sympatia i gotowość do współpracy była z mojej strony odwzajemniana. Zawsze wyznawałam zasadę Jaracza – aktorów trzeba kochać! I starałam się w tej trudnej niewdzięcznej pracy pomagać im w osiągnięciu pełnej satysfakcji. Przecież oni na kanwie dubbingowych postaci budowali swoje nowe, własne role. Dubbing to nie jest mechaniczne powielanie oryginału. Najczęściej to stwarzanie nowej wartości, zwłaszcza przy mojej, chorobliwej wręcz awersji do złego dubbingu. I to od samego początku. A muszę szczerze wyznać, że nie przyszłam do tej pracy z wyboru. Miałam wówczas dwoje małych dzieci, którymi musiałam się zająć. Musiałam mieć możliwość przebywania w Warszawie. Początkowo byłam przekonana, że zajmę się tym na krótko, dopóki dzieci nie podrosną, potem już nie mogło być mowy, żebym gdziekolwiek mogła się wyrwać. I tak już zostało, ale zawsze starałam się pracować tak, żeby ten dubbing nie przeszkadzał, ale pomagał w odbiorze. To przecież mój pomysł, żeby nazwać go: polska wersja językowa. Pod tym pojęciem kryje się to, co najważniejsze. Uważam też, że nie wszystkie filmy mogą być dubbingowane. Często atmosfera filmu lub osobowość twórcy czy autora nie pozwala na tego rodzaju opracowanie. Nigdy na przykład nie podjęłabym się takiego zadania w przypadku utworu Bergmana, Felliniego czy Woody’ego Allena. Natomiast upieram się przy tym, że spektakle Teatru Telewizji na Świecie muszą być prezentowane w polskiej wersji przez aktorów profesjonalnych, żeby spektakl mógł osiągnąć pełnię, był celowy we wszystkich znaczeniach. Nasi aktorzy przybliżając postać polskiemu widzowi, sprawiają równocześnie, że można bez przeszkód śledzić grę takich wielkich indywidualności jak: Glenda Jackson w „Elżbiecie, królowej Anglii”, Derek Jacobi w „Hamlecie” czy Oleg Tabakow w „Bałałajkinie…” Przy spikerowaniu trzeba by było siłą rzeczy z tych wartości zrezygnować.
– Proszę powiedzieć, jak mogło się zdarzyć, przy tak rzetelnym podejściu do zawodu, że nowi „Jaskiniowcy” (chodzi o serial Między nami jaskiniowcami, obecnie znany pod tytułem Flintstonowie – przyp. Pottero) pokazali się na antenie TV w święto Bożego Narodzenia w zaskakującym wszystkich, przyzwyczajonych do „starej” obsady, wykonaniu?
– Nie ja to robiłam. Ogromną przykrością, także dla mnie i dla aktorów grających w serialu, stał się ten dziwny incydent. Czy nikt nie zauważył, że widzowie i bohaterowie spędzili poprzednio wspólnie 100 odcinków swego ekranowego życia? Polska widownia przyzwyczaiła się do tamtych głosów. Odebrałam tegoż dnia około 20 telefonów – dlaczego nie grają „starzy” aktorzy? Oczywiście nie żyje już Barbara Marszel, nie żyje Kazimierz Brusikiewicz, ale żyją inni, wspaniały w roli Flinstone’a Cezary Julski, który, czy się to komu podoba czy nie, do dziś telewidzom kojarzy się z tą postacią, czy Mira Dubrawska, świetna w roli Wilmy. Jest to nieuzasadnione okaleczenie serialu zakorzenionego w powszechnym odbiorze właśnie dzięki tym wspaniałym, charakterystycznym głosom świetnych wykonawców. Jest to brak szacunku dla widza.
Gdybym wiedziała, że serial powierzono komuś innemu z powodu jakichkolwiek trudności realizacyjnych, z wielką przyjemnością zrobiłabym go za darmo. I tu wracamy znowu do problemu, przed którym stoi Studio Opracowań Filmów. Być może w przyszłości uda się przeskoczyć barierę (dziś wydaje się nie do pokonania) brak sprzętu video. Na razie nie wiem, czy to będzie w ogóle możliwe… Obecny dyrektor, Marek Kulesza, robi cuda, żeby ratować sytuację.
– Na czym wobec tego polegają trudności studia dubbingowego?
– Powodem jest przede wszystkim krótkowzroczność poprzedniego dyrektora i kinematografii, której podlegamy. W tej chwili zbieramy tego owoce. Dawno było wiadomo, że technika video już za chwilę wkroczy także na nasz teren i nie można było tego nie przewidzieć, skazywać studio, które działa czterdzieści lat i które ma piękną kartę w historii teatru TV i filmu, na ułamkowe działanie w naszym podstawowym asortymencie – dubbingu, robić z naszego studia bazę postsynchronową dla rodzimej kinematografii. Są przecież aktorzy, którzy stwarzali u mnie prawdziwe kreacje, jak Henryk VIII w wykonaniu Mariusza Dmochowskiego, jak aktorzy z „Dwunastu gniewnych ludzi” – Fetting, Dmochowski, jak Radziwiłowicz w „Hamlecie”, jak Śląska w „Elżbiecie, królowej Anglii”, cytowana nawet w jej filmografiach.
– Jak doszło do tej sytuacji?
– Poprzedni dyrektor odszedł zostawiając nas bez aparatury, bez sprzętu video. Dzisiejszy nie dysponuje już takimi środkami finansowymi (to są duże sumy), żeby szybko można było coś zmienić. A kinematografia powiedziała, że nie da na to pieniędzy…
– …a telewizja nie pracuje już na innym sprzęcie niż aparatura video?
– Bez wątpienia. Tym bardziej, że problem sygnalizował już serial „Elżbieta…” zapisany na taśmach magnetycznych. Nasi operatorzy dźwięku dokonywali cudów zręczności, żeby za pomocą telerecordingu przepisywać ją na taśmę czarno-białą, aby móc dokonać nagrania dubbingowego.
– Czyli już przy „Elżbiecie…” były sygnały, że technika pracy w studiu wymaga radykalnych zmian?
– Oczywiście. Studio zarabiało przecież niemałe pieniądze, a zyski szły do skarbu państwa. Nikt wtedy nie pomyślał o tym, że studio „się sypie”. Ostatnio była to praca tylko dla hobbystów i tylko dzięki szczeremu zaangażowaniu i oddaniu ludzi – wszystko grało. Dlatego tym bardziej przykro, że można im wszystkim tak z dnia na dzień powiedzieć do widzenia. I przecież nie dlatego, że dyrektor nie chce nas zatrudniać, ale na dziś nie ma po prostu innego wyjścia. Przecież w naszym zawodzie odchodzi się na emeryturę, kiedy nie starcza już sił; granica wieku jest symboliczna.
– Ponieważ dzisiejsza kryzysowa sytuacja studia stwarza pewną ramę dla całokształtu działalności, czy zechciałaby Pani przypomnieć od czego zaczynał dubbing?
– Początkowo robiliśmy filmy tylko filmy dla kinematografii. Wtedy było tych filmów więcej. Wszystkie filmy dla dzieci były robione w dubbingu. Potem ta dobra praktyka uległa zmianie. Przecież widza wychowuje się od dziecka. I wydaje mi się, że nie wolno takich filmów jak: „Muppety jadą do Hollywood”, „E.T.” czy „Złote dziecko” pokazywać z napisami. Ja sama byłam z moim wnukiem na „Złotym dziecku” razem z kolonią (było to we Władysławowie) i moja córka (aktorka) głośno czytała napisy dla całej sali, ponieważ dzieci nic nie mogły zrozumieć.
Wracając do tematu – były do nas kierowane głównie filmy dla dzieci i filmy z dużą ilością dialogów. Takie właśnie najczęściej trafiały do mnie. Dubbingowałam słynny „Wyrok w Norymberdze” Stanleya Kramera, „Premię” Gelmana, a także pamiętną „Anatomię morderstwa”. W zeszłym roku zwrócono się do mnie, żeby to zrobić po raz drugi. Na szczęście w Filmotece Polskiej znalazła się kopia, wprawdzie nie najlepszej jakości, ale trochę ją podrasowaliśmy i można było wyemitować.
Podobna historia pojawiła się przy „Dwunastu gniewnych ludziach”. Poproszono mnie o powtórny dubbing. Powiedziałam stanowczo – nie! Nie będę przekreślała pracy znakomitych aktorów, którzy tam grali. Okazało się, że w magazynach Polskiej TV (o zgrozo, mieszczą się w Białymstoku!) znalazły się taśmy z dubbingiem „Dwunastu gniewnych ludzi” i „tylko” trzy ostatnie akty zostały zgubione. – No to w takim razie będzie pani robiła film na nowo – usłyszałam. – Nie, ja dorobię te trzy akty. – Jak to, przecież aktorzy już poumierali? Czy pani myśli pracować z duchami? – To moja sprawa. Ja to uratuję. Tak wyglądała ta rozmowa. I rzeczywiście udało się. I rzeczywiście aktorzy byli mi bardzo wdzięczni. Po emisji dzwonił do mnie Edmund Fetting i usłyszałam w słuchawce: „Dziękuję ci, że po tylu latach uratowałaś moją pracę, że chciało ci się dograć te trzy akty. Ja już bym w tej chwili tego tak nie zagrał. Nie czuję się najlepiej”.
Zdarzyła mi się bardzo smutna i zarazem piękna historia. Poprosiliśmy pana Szczepana Baczyńskiego, który miał już 87 lat, żeby przyszedł na nagrania do roli, którą grał 16 lat temu. Ogromnie był zadowolony. Wszyscy pomagaliśmy mu, żeby to poszło jak najlepiej. Proponowałam mu, żebyśmy jego sceny nagrali wszystkie od razu, mógłby wcześniej skończyć pracę. Odpowiadał niezmiennie: „Niech mnie pani stąd nie wyrzuca, jest mi z wami tak dobrze. Jestem między kolegami, pracuję”. W końcu byli to jego studenci. Dla Mieczysława Gajdy pozostał niezmiennie Panem Rektorem. Siedział na tej sali i był szczęśliwy. A rolę zagrał znakomicie i nikt nie poznał, że to było po 16 latach i że w ostatnich aktach tekst mówi człowiek 87-letni.
Po zakończeniu pracy żaden z kolegów nie mógł go odwieźć (były wtedy poważne kłopoty z benzyną, nikt nie przyjechał samochodem). Szczepan Baczyński wracając z nagrań, wpadł pod samochód. I tego dnia, kiedy u mnie skończył granie, skończył życie. To była jego ostatnia praca.
W tym miejscu, jak refren, pojawia się stara sprawa, która bardzo mnie boli. Te wspaniałe kreacje aktorskie, tak wysoko oceniane przez widzów, nigdy nie znalazły odbicia w prasie. Przykre milczenie trwa już wiele lat. Nie mogę zrozumieć dlaczego.
– Pani dubbing znajduje jednak uznanie u widzów. O ile wiem, niejednokrotnie spływają na Pani ręce listowne podziękowania.
– To prawda. Jeden z nich był nawet odbiciem naszej poprzedniej rozmowy przeprowadzonej na łamach „Ekranu” w ubiegłym roku. Pewna miła pani z Gdańska pisze: „Szanowna Pani. Właśnie w tej chwili przeczytałam wywiad z Panią w ostatnim »Ekranie«. Uderzyło mnie zdanie, że »dubbing bardzo rzadko jest zauważany, niewiele się o nim pisze«. Istotnie niewiele się pisze, ale z całą pewnością nie jest niezauważany. Bardzo dużo filmów oglądam w wersji oryginalnej, bo jest to jedna z nielicznych okazji, poza literaturą, aby nie zapomnieć języka obcego, w moim przypadku angielski i włoski, i mam okazję do wielu porównań. Nigdy, powtarzam, nigdy nie zdarzyło się mi przyznać palmy pierwszeństwa wersji oryginalnej. Nasi aktorzy są cudowni. »Elżbieta…« czy »Pogoda dla bogaczy« są majstersztykiem i naprawdę Peter Straus nie miał żadnych szans przy interpretacji Krzysztofa Kolbergera. (…) Najważniejsze, że widzowie to zauważają i doceniają ogrom pracy włożony w dubbing, zarówno aktorów jak i Pani, i całej ekipy. I skutki tej pracy są bardzo często wręcz rewelacyjne. Za to Wam wszystkim wielkie, wielkie dzięki”.
Takich listów jak ten otrzymuję naprawdę bardzo dużo.
– Czy są wobec tego szanse, aby w przyszłości usłyszeć jeszcze formułkę zamykającą Pani pracę: „polska wersja językowa – Studio Opracowań Filmów, reżyser Zofia Dybowska-Aleksandrowicz”?
– A jednak wcale nie uważam, że to koniec, mimo że już ukazały się znamienne artykuły o sytuacji dubbingu jak Stanisława Grzeleckiego czy „Podzwonne dla dubbingu” Małgorzaty Mokrzyckiej. Poza tym wierzę w naszego dyrektora, który ze swoją energią i zaangażowaniem na pewno coś zdziała. Na razie mam jeszcze do opracowania „Koriolana” Szekspira. Nawet nie dopuszczam myśli, że zakończyłam moją działalność w studiu.
Pracą całego mojego życia (34 lata!) próbowałam udowodnić, że dubbing jest sztuką, tworzeniem nowej struktury artystycznej, często wzbogacającej oryginał o nowe wartości. Mam wiele dowodów na to, że jest potrzebny i chętnie oglądany. Nie powinno się eliminować go ani z TV, ani z kinematografii. Byłoby to niepowetowana stratą dla polskich widzów, którym często w ten sposób można przybliżyć najpiękniejsze i najlepsze dzieła teatru i kina światowego.
– Dziękuję za rozmowę.
Odpowiedz