Rok 1935: Pierwszy Polak przed mikrofonem wytwórni amerykańskiej

Poniższy artykuł opublikowany został w 9. numerze „Kina” datowanym na 3 stycznia 1935 roku. Zachowano w nim oryginalną przedwojenną pisownię.

Tak się ostatnio złożyło, że miałem okazję porozmawiać nieco obszerniej z znanym aktorem i reżyserem teatralnym i filmowym Romualdem Gantkowskim. Przy tej okazji Gantkowski opowiedział mi dla Czytelników „Kina” niezwykle ciekawe, pełne emocji i przygód dzieje swojej pracy artystycznej na szerokim świecie. Jak wiadomo, Romuald Gantkowski, ongiś aktor Teatru Polskiego w Poznaniu, uczeń Romana Żelazowskiego, później hospitant i asystent Maxa Reinhardta w Berlinie, a zarazem działacz społeczny na terenie emigracji polskiej, zorganizował objazd artystyczno-propagandowy z własnym zespołem po Ameryce Północnej. Impreza ta, ciesząca się sukcesami artystycznemi, skończyła się, niestety, krachem materjalnym.

Romuald Gantkowski odesłał wówczas zespół do Polski, sam zaś próbował swoich sił w teatrze i w filmie. Oto, co mówi Gantkowski o swoich ówczesnych przygodach:

– W bardzo paskudny czas – był to okres przykrych i ponurych dni styczniowych 1930 r. – przyjechałem z Chicago do New Yorku. Po niepowodzeniu w Chicago, gdzie po załamaniu się mojej imprezy w połowie 1929 r. – usiłowałem stworzyć stały polski teatr – niewielkie mogłem mieć nadzieje na zdobycie jakiejś pracy. Powitany serdecznie przez Adama Didura – naszego wielkiego śpiewaka, chlubę Metropolitan Opera House, z którym zaprzyjaźniłem się w czasie mego pierwszego występu w New Yorku na wiosnę 1929 r., zacząłem się rozglądać za jakiemiś możliwościami.

Niestety, Polonia New-Yorska – jeszcze rok temu tak bardzo serdeczna – raczej obojętnie, a nawet częściowo wręcz wrogo ustosunkowała się do mojej osoby. Nic dziwnego! Wszak człowiek bez pieniędzy, w dziurawych butach, podartym garniturze, nie wiedzący – co mu jutro przyniesie i czy będzie miał na obiad – nie może wzbudzić zaufania czy sympatji.

Właśnie dlatego z wielką wdzięcznością i ze wzruszeniem wspominam tych nielicznych przyjaciół – którzy mnie w tych tragicznych chwilach wspierali moralnie i materjalnie.

Położenie moje stawało się jednak rozpaczliwe. Pamiętam taki mroźny szary dzień, kiedy to z dzielnicy West, gdzie mieszkałem – szedłem w rozszalałą śnieżną zawieję przez Central Park pieszo do wschodniej dzielnicy olbrzymiego miasta z frakiem pod pachą – jedynym moim w tym czasie dobytkiem – by u handlarzy zastawić czy sprzedać ten mój „skarb”.

Marzłem nielitościwie, śnieg siekł mi w oczy – upadłem ze zmęczenia i wycieńczenia (od kilku dni prawie że nie jadłem) i z tem mojem zawiniątkiem przemierzałem uparcie pół New Yorku pieszo z nadzieją w sercu, że uda mi się zdobyć kilka dolarów i przeżyć znowu kilka dni. Straciłem dwie godziny czasu na ten „spacer”, a kiedy doszedłem do celu – moi „Żydkowie”, przeważnie zresztą z Polski rodem – odesłali mnie z kwitkiem, twierdząc, że fraka kupić nie mogą, bo ich klientela nie reflektuje na takie eleganckie ubranie. No i znowu spowrotem dwie godziny marszu – ale już bez nadziei – do zimnego pokoju o chłodzie i głodzie. Tak to niewesoło działo mi się w połowie lutego Roku Pańskiego 1930 r. Zdawało się, że kres mój nadszedł. Tak przynajmniej mówiono sobie na „ucho” w Polonji nowojorskiej.

Nie dając za wygraną, wziąłem pewnego dnia książkę telefoniczną i wypisałem sobie adresy wszystkich wytwórni filmowych w New Yorku. Jakkolwiek nie miałem dotąd nic z filmem wspólnego poza krótkiem przeszkoleniem, jakie przeszedłem w 1927 r. w Berlinie na kursie filmowym zorganizowanym przez „Ufę” dla uczennic i uczniów Reinhardta – sądziłem, że znając kilka języków i wobec opanowania przez film dźwiękowy całego świata mogę mieć szanse. Byłem przecież aktorem i reżyserem, uczniem słynnego Reinhardta!

Przykre to były chwile, kiedy obdarty i wycieńczony stanąłem w wspaniałych pałacach (dosłownie), siedzibach „Paramountu”, Metro Goldwyn Mayer, „Foxa” i.t.d. I o dziwo! Przyjmowano mnie wszędzie bardzo uprzejmie – wypytywano skrupulatnie, kto jestem, gdzie pracowałem, co umiem – pytano się o rekomendacje. Poczem zapisywano adres i obiecywano dać znać za parę dni. Sądziłem, że to grzeczna forma odmowy. Nie znałem jeszcze Ameryki i mentalności amerykańskiej. W Europie, a szczególnie u nas nie wpuszczonoby mnie w takiem zaniedbanem ubraniu nawet do przedpokoju jakiegoś dyrektora czy prezesa. Co innego w Ameryce, Amerykanin inaczej rozumuje. Obchodzi go przedewszystkiem „osobowość” petenta – osobiste wrażenie po kilkuminutowej rozmowie decyduje o przyszłości danego osobnika.

Tak więc znalazłem się w dwóch wytwórniach w „Paramouncie” i w „Foxie” przed obliczami samych dyrektorów. Mister Sheehan, dyrektor działu zagranicznego „Foxa”, wzbudził we mnie i podziw i wielką sympatję.

Zapewnił mnie Mr. Sheechan, że wkrótce zawezwie mnie do dokonania próbnego zdjęcia głosowego. Druga wizyta w Paramouncie na Turner Square w charakterystycznym drapaczu, znanym z fotografji na całym świecie – w gmachu, w którym mieści się także kino „Paramount” i gdzie pracuje dla samego tylko przedsiębiorstwa panów Zuckor i Laskiego 3.500 urzędników – wypadła również pozytywnie.

Skierowano mnie tam do działu zagranicznego – później do świeżo otworzonego działu synchronizacji i dubbingu filmów amerykańskich na obce języki, do dyrektora tego działu Mr. J. Karola. Siedząc w luksusowym gabinecie vis-à-vis Mr. Karola i rozmawiając z nim po niemiecku – nie mogłem wówczas przypuszczać dwóch rzeczy. Po pierwsze, że ten Mr. Karol – to rodowity lwowianin, no i że ten lwowianin odegra tak zasadniczą i wielką rolę w mojem życiu. I stało się, że po kilku dniach otrzymałem wezwanie do Paramountu i do Foxa. Zacząłem od Paramountu. Zgłosiłem się do tegoż Mr. Karola o wyznaczonej godzinie, a w kilka chwil później mknąłem z nim i jego asystentem administracyjnym Fr. Kirschnerem autem do studia New Yorskiego Paramountu „Long Island Astoria Studio”. Nie zapomnę nigdy tej chwili, gdy stanąłem stremowany przed mikrofonem i kiedy kazano mi zaimprowizować cokolwiek po polsku i po niemiecku.

Mam wrażenie, że byłem pierwszym Polakiem przemawiającym do mikrofonu w amerykańskiej wytwórni. Po dokonanej próbie usłyszałem bezpośrednio swój głos – niesamowite wrażenie. Nazajutrz już pracowałem w dziale „dubblowym” jako aktor polski i niemiecki. Pierwsza moja gaża wynosiła 100 dolarów za nagranie po polsku dwuminutowego prologu wodza szczepu indyjskiego w filmie p.t. „Silent Enemy” (Milczący wróg).

Musiałem się podobać mojemu szefowi, gdyż zaproponował mi stałe engagement w charakterze kierownika artystycznego i reżysera działu „dubbingu” wytwórni „Paramount”. Mając jednocześnie bardzo korzystną ofertę ze strony „Foxa” od Mr. Sheehana – wahałem się długo. I znowu przypominam sobie taki spacer z przyjaciółmi po Central Parku – ale już w innym nastroju – w cudną majową noc – gdzie nie myślałem już o zastawieniu fraka – ale roztrząsałem dwie propozycje. I kto wie, czy dobrze zrobiłem, decydując się na „Paramount”. Gdybym był przyjął ofertę Mr. Sheehana – nie byłbym może teraz w Polsce. Jakób Karol z „Paramountu” przeważył szalę tem, że w końcu (po trzech miesiącach) przemówił do mnie nagle w studio po polsku, no i obiecywał mi złote góry, jeżeli zaakceptuję propozycję i pojadę z nim do Paryża, gdzie właśnie „Paramount” organizował swój europejski oddział w Joinville – stwarzając z niczego olbrzymi, nowoczesny warsztat pracy. Wybrałem „Paramount” i tak się stało, że po kilkumiesięcznej pracy w charakterze aktora, reżysera i kierownika artystycznego w Long Island Astoria Studio wyjechałem z kontraktem w kieszeni 3 lipca 1930 r. na pokładzie „St. Homeric” do Cherbourga, żegnany „najserdeczniej” przez całą gromadę „przyjaciół”.

Tyle o sobie Romuald Gantkowski.

Po zlikwidowaniu francuskiej filji Paramountu w Joinville, Gantkowski wrócił do kraju. Z pewnością usłyszymy jeszcze nieraz jego nazwisko w związku z jego planami filmowemi, zakrojonemi na wielką skalę.

Odpowiedz